Moje zapiski z podróży po fascynującym świecie ludzkiej myśli i ducha

Tag: umysł

Rozczarowanie Zen

Regularni czytelnicy bloga z pewnością pamiętają, że to właśnie od recenzji książek poświęconych Zen rozpocząłem publikowanie swoich przemyśleń. Dobrze zatem od czasu do czasu powrócić do podstaw. Dziś chciałbym napisać kilka słów o książce autora, który już na łamach Hegemonikonu gościł. Dziś w menu Alexander Poraj-Żakiej oraz jego „Rozczarowanie. Trochę inne wprowadzenie do Zen”.


W mojej recenzji poprzedniej pozycji autora zaznaczyłem, że dla ówczesnego mnie, stawiającego w Zen dopiero pierwsze kroki, „Wprowadzenie do Zen” było idealną pozycją. Udzieliło odpowiedzi na niemalże wszystkie moje pytania. Z naciskiem na to „niemalże”, ale z dużą dozą gotowości do rozpoczęcia praktyki. To wszak właśnie zazen jest tym, co każdy z adeptów musi praktykować. To kwintesencja zen właśnie. I moim zdaniem poprzednia książka doprowadzała zainteresowanego praktyką czytelnika dokładnie tam, gdzie powinna go zaprowadzić.

Oczywiście tutaj historia się nie kończy. Zazen to przygoda z wieloma zwrotami akcji, mimo iż wydaje się dość statyczna w swej naturze. Owszem, ciało pozostaje w jednej i tej samej pozycji (pomińmy okazjonalne przerywniki w postaci medytacji chodzonej), za to umysł… Każdy kto choć raz spróbował medytacji wie o czym piszę. Nasz umysł, siedziba (jak powszechnie się sądzi) naszego Ja nie daje nam spokoju. Niezależnie do czego go nie porównamy – małpki, wściekłego chomika czy trzylatka w sklepie z zabawkami – ostatnią rzeczą na jaką ma on ochotę jest uspokojenie się. Cokolwiek zresztą owo uspokojenie nie miałoby znaczyć.

Co robi w takiej sytuacji zdeterminowany adept Zen? Ciśnie. Ciśnie mocno bo przecież ma boleć. Bo przecież wiadomo, że umysł ucieka gdzie tylko może. Wiadomo, XXIw już ma 25 lat, sociale, bodźce i cały świat na głowie. Tak ma być i trzeba się z tym pogodzić. Zresztą „duchowym ludziom” nie wypada przecież się takimi niedogodnościami przejmować – wszak „Ja/Ego to twój wróg”. Więc lejmy go w mordę. No dobrze, może  bardziej po umyśle i w gonitwę myśli…

Mem przedstawiający Robina, postać z kreskówki, który próbuje medytować, ale różne myśli wciskają się na siłę. Batman przywołuje go do porządku policzkując wymownie.

Dokładnie w tym miejscu i czasie, chciałbym każdemu praktykującemu podrzucić „Rozczarowanie”. Moim zdaniem jest to pozycja, która została napisana właśnie po to, aby przyjść z pomocą troszeczkę bardziej zaawansowanym amatorom Zen1.

Co otrzymujemy? Podzieloną na trzy części książkę, która tak naprawdę dotyczy jednego tematu. Pozwolę sobie zacytować samego autora:

A ponieważ, jeśli chodzi o zen, tak naprawdę nie ma nic nowego do powiedzenia, ta książka jest napisana jak spirala, a nawet labirynt. Krąży ciągle tylko wokół jednego, oczywiście nie uchwytując go ani w żadnym sensie nie osiągając, co jest również zrozumiałe.

Motyw spirali pojawia się w książce jeszcze kilka razy. Albowiem kolejne części i dość krótkie rozdziały próbują zaadresować ten sam problem. Zmienia się tylko perspektywa, z której do niego podchodzimy. Czym jest roz-czarowanie oraz o-czarowanie? Procesami, których jesteśmy jednoczesnymi stwórcami i uczestnikami, wytwarzając przy okazji nas samych. Konkretnie zaś – nasze Ja. Przyznam też szczerze, że tak naprawdę nie wiem, o czym miałbym napisać dalej. Ogłaszam koniec recenzji. Rozumiem Twoje zdziwienie i zawód. Ale jak to? Już koniec? Dlaczego?

Dzieje się tak z prostego powodu – „Rozczarowanie” nie jest wbrew pozorom wprowadzeniem do Zen. Jest tak naprawdę książką do ćwiczeń. Lektura kolejnych stron to tak naprawdę polowe ćwiczenia z re-konceptualizacji naszego widzenia świata. Odzierania go z iluzji, zasłon i wizji, których autorem jesteśmy my sami. Tym samym próba przedstawienia treści tej pozycji po prostu mija się z celem. Byłoby to absolutnie bezcelowe. Owszem, mógłbym przedstawić tok wywodu, jak z procesu myślenia wyłania się nasze Ego. Następnie jak budując na tej koncepcji przechodzimy do wizji zamykającego się umysłu, aby ostatecznie dojść do akceptacji rzeczywistości taką jaka naprawdę jest. Tylko to naprawdę by nic nie dało. Nic a nic. Albowiem podróż w kierunku roz-czarowania każdy musi rozpocząć sam2.

Na sam koniec jednakże (jeśli powyższe nie wzbudziło Twojego zainteresowania) chciałbym podkreślić dość ciekawą rzecz. Recenzowana pozycja została oryginalnie wydana w roku 2016 (w języku niemieckim) i to… czuć. Rzecz absolutnie nie w języku czy tłumaczeniu (autoryzowane tłumaczenie Zenona Mazurczaka to wyśmienita robota), ale w przedstawieniu Zen w trochę szerszym kontekście. Konkretnie z perspektywy „kręgów duchowych” nowoczesnego Zachodu3. Gdzie dość często poszukuje się czegoś świeżego w stosunku do przebrzmiałego chrześcijaństwa. Gdzie wschodnie praktyki duchowe wydają się być jedyną dla tegoż chrześcijaństwa alternatywą. Gdzie jak – trochę prześmiewczo – pisałem powyżej „Ego to twój wróg”. Aleksander Poraj-Żakiej w swej książce dość często nawiązuje do takiego postawienia sprawy, obnażając nie raz jego naiwność i infantylizm. Moim zdaniem dowodzi to nie tylko głębokiej wiedzy dotyczącej problemów trapiących zainteresowanych Zen, ale także czyni lekturę jeszcze bardziej osobistą. Taką przynajmniej była ona dla mnie i chciałbym wierzyć, że może taką się stać również dla Ciebie.


 

Cytat #31 – Daisetz Suzuki o niekonieczności języka

Daisetz Suzuki to znany popularyzator zen na zachodzie. Co prawda lata jego działalności przypadały na połowę XX wieku – dziś buddyzm (czy zen w szczególności) o wiele bardziej jest zadomowiony w mainstreamie. Nie zmienia to jednak faktu, iż jego książki zawierają w sobie głęboką mądrość. Jeden z takich cytatów znalazłem w książce Sławomira Barcia – „Kwiat Buddy, palec Kratylosa” (wyśmienita – choć trudno dostępna – lektura, polecam z całego serca). Rzecz dotyczy języka. Tego narzędzia, którego używamy non stop i trudno nam pomyśleć świat bez niego. Czy aby jest to konieczne? Czy możemy się bez niego obyć?


W najważniejszych chwilach życia i śmierci po prostu wydajemy krzyk lub zaczynamy działać. Nie podejmujemy wtedy dyskusji, nie poświęcamy się długim rozmowom4.

Myśloodsiewnia #2 – a co gdyby dorzucić krzemu…

Ostatnio coraz bardziej moje myślenie kieruje się w stronę koncepcji, w myśl której całkowita bez-celowość (w znaczeniu braku telosu) życia ludzkiego, jest tak naprawdę wypadkową poziomu rozwoju naszego mózgu. Po prostu w pewnym momencie rozwój tego organu przyjął taki poziom, że zaczęły pojawiać się w nim pewne fenomeny, których do tej pory w nim nie było… świadomość. Dzięki niej jesteśmy dziś tam gdzie jesteśmy. Z jednym tylko zastrzeżeniem – w pewnym momencie jako gatunek po prostu zatrzymaliśmy się w rozwoju.


Zakładam, że pewnie ktoś to poletko przeorał (a współczesna filozofia umysłu czeka u mnie w kolejce do przerobienia), aczkolwiek fajnie jest czasem zrzucić myśli w formie pisemnej. Możliwe, że powrócę do niej później, albo napiszę dłuższy tekst w temacie. Załóżmy zatem, że powyższa teza jest prawdziwa. Wraz ze wzrostem dostępnych zasobów – źródła wysokiej jakości białka i kalorii w tym przypadku – mózg naszego praprzodka zaczął się powiększać. Struktura kory nowej (najpóźniejszej ewolucyjnie części mózgu – stąd nazwa) staje się coraz bardziej skomplikowana, pofałdowana i rozbudowana. W pewnym momencie następuje „zapłon” – pojawia się świadomość. Wraz z rozwojem genetycznym okazuje się, że ta świadomość i coraz lepiej funkcjonujący mózg, dają sporą przewagę w doborze naturalnym. Gdyby tak nie było – nie byłoby też nas na szczycie łańcucha pokarmowego.

Świadomość, czy też ogół procesów kognitywno-poznawczych, dawał przewagę w rozwoju, stąd osoby o coraz bardziej rozbudowanym mózgu (mowa o ilości połączeń i pofałdowaniu, niekoniecznie o masie czy objętości) posiadały coraz więcej potomstwa. W pewnym jednakże momencie, nasza przewaga w związku z rozwojem mózgu została przerwana. Ludzie, poprzez rozpoczęcie procesu tworzenia kultury, przenieśli sukces reprodukcyjny na trochę inny poziom. W założeniu, dzieci miał najwięcej ten, kto z owego mózgu korzystał najlepiej. Wraz z pojawianiem się rozbudowanych plemion/polis/grup społecznych, to kwestia języka, umiejętności miękkich czy choćby umiejętności akumulacji kapitału (choćby to było tylko gromadzenie łupów z wypraw wojennych) zaczęła odgrywać dominującą rolę. Sporo zmiennych, gdzie sam biologiczny rozwój mózgu przestał odgrywać wiodącą rolę. Ba! Zasadniczo poza sytuacjami niedożywienia i powodowanych nim chorób/ograniczeń, w porównaniu z procesami kulturowymi, proces selekcji naturalnej w oparciu o stricte biologię zasadniczo przestał odgrywać znaczącą rolę. Presja ewolucyjna przestała w tym aspekcie istnieć.

I teraz myśl, która kołacze mi się ostatnio po głowie (również w kontekście modeli językowych jak choćby ChatGPT i podobne). Co by się stało, gdybyśmy zabrali się za inżynierię genetyczną na poziomie póki co nam niedostępnym? Co by się stało, gdybyśmy byli w stanie wymusić poprzez edycję DNA takie zmiany w naszym kodzie genetycznym, gdzie naszemu mózgowi „dorzucilibyśmy do pieca”? Tak jak w przypadku procesorów „dorzucano krzemu” (konkretnie cykli procesora, ale to techniczne szczegóły niskopoziomowe), aby osiągnąć większą wydajność obliczeń, co by się stało, gdybyśmy zwiększyli fizyczne (dosłownie) możliwości naszego mózgu? Co narodziłoby się wówczas w czeluściach naszych synaps?

Linki #13 – o tym dlaczego „ja” to iluzja

W buddyzmie bardzo popularnym konceptem jest zagadnienie „ja”, a raczej jego iluzja. Tak naprawdę, nie istnieje coś takiego jak „ja”. Temat jest fascynujący, a także bardzo szeroki. Można go rozpatrywać z różnych perspektyw, co próbuje choćby czynić na gruncie myśli zachodniej filozofia umysłu. Tymczasem ja dziś zalinkuję do pierwszego wykładu, który na ten temat wygłosił Jay Garfieldktóry jest filozofem specjalizującym się w buddyzmie tybetańskim. Jest on również autorem książki „Loosing ourselves: Learning to live without the self”, która w szczegółach omawia te koncepcje. Znalazłem ten cykl czterech wykładów bardzo ciekawym, a do tego na dość przystępnym poziomie, stąd polecam go tutaj wszystkim zainteresowanym.

Linki #11 – marzenia na jawie przyczyną braku szczęścia?

Dziś bardzo krótki artykuł, który podsumowuje badania przeprowadzone na sporej ilości osób. Czy 'śnienie na jawie’ jest dla nas dobre, czy nie? Czy wysyp coraz to nowszych zastosowań słowa mindfullness (lodówkę czasem boję się otworzyć…) ma uzasadnienie czy też nie bardzo? Zapraszam do lektury bardzo krótkiego artykułu – „A wandering mind is unhappy mind”.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén