Moje zapiski z podróży po fascynującym świecie ludzkiej myśli i ducha

Kategoria: Recenzje

Rozczarowanie Zen

Regularni czytelnicy bloga z pewnością pamiętają, że to właśnie od recenzji książek poświęconych Zen rozpocząłem publikowanie swoich przemyśleń. Dobrze zatem od czasu do czasu powrócić do podstaw. Dziś chciałbym napisać kilka słów o książce autora, który już na łamach Hegemonikonu gościł. Dziś w menu Alexander Poraj-Żakiej oraz jego „Rozczarowanie. Trochę inne wprowadzenie do Zen”.


W mojej recenzji poprzedniej pozycji autora zaznaczyłem, że dla ówczesnego mnie, stawiającego w Zen dopiero pierwsze kroki, „Wprowadzenie do Zen” było idealną pozycją. Udzieliło odpowiedzi na niemalże wszystkie moje pytania. Z naciskiem na to „niemalże”, ale z dużą dozą gotowości do rozpoczęcia praktyki. To wszak właśnie zazen jest tym, co każdy z adeptów musi praktykować. To kwintesencja zen właśnie. I moim zdaniem poprzednia książka doprowadzała zainteresowanego praktyką czytelnika dokładnie tam, gdzie powinna go zaprowadzić.

Oczywiście tutaj historia się nie kończy. Zazen to przygoda z wieloma zwrotami akcji, mimo iż wydaje się dość statyczna w swej naturze. Owszem, ciało pozostaje w jednej i tej samej pozycji (pomińmy okazjonalne przerywniki w postaci medytacji chodzonej), za to umysł… Każdy kto choć raz spróbował medytacji wie o czym piszę. Nasz umysł, siedziba (jak powszechnie się sądzi) naszego Ja nie daje nam spokoju. Niezależnie do czego go nie porównamy – małpki, wściekłego chomika czy trzylatka w sklepie z zabawkami – ostatnią rzeczą na jaką ma on ochotę jest uspokojenie się. Cokolwiek zresztą owo uspokojenie nie miałoby znaczyć.

Co robi w takiej sytuacji zdeterminowany adept Zen? Ciśnie. Ciśnie mocno bo przecież ma boleć. Bo przecież wiadomo, że umysł ucieka gdzie tylko może. Wiadomo, XXIw już ma 25 lat, sociale, bodźce i cały świat na głowie. Tak ma być i trzeba się z tym pogodzić. Zresztą „duchowym ludziom” nie wypada przecież się takimi niedogodnościami przejmować – wszak „Ja/Ego to twój wróg”. Więc lejmy go w mordę. No dobrze, może  bardziej po umyśle i w gonitwę myśli…

Mem przedstawiający Robina, postać z kreskówki, który próbuje medytować, ale różne myśli wciskają się na siłę. Batman przywołuje go do porządku policzkując wymownie.

Dokładnie w tym miejscu i czasie, chciałbym każdemu praktykującemu podrzucić „Rozczarowanie”. Moim zdaniem jest to pozycja, która została napisana właśnie po to, aby przyjść z pomocą troszeczkę bardziej zaawansowanym amatorom Zen1.

Co otrzymujemy? Podzieloną na trzy części książkę, która tak naprawdę dotyczy jednego tematu. Pozwolę sobie zacytować samego autora:

A ponieważ, jeśli chodzi o zen, tak naprawdę nie ma nic nowego do powiedzenia, ta książka jest napisana jak spirala, a nawet labirynt. Krąży ciągle tylko wokół jednego, oczywiście nie uchwytując go ani w żadnym sensie nie osiągając, co jest również zrozumiałe.

Motyw spirali pojawia się w książce jeszcze kilka razy. Albowiem kolejne części i dość krótkie rozdziały próbują zaadresować ten sam problem. Zmienia się tylko perspektywa, z której do niego podchodzimy. Czym jest roz-czarowanie oraz o-czarowanie? Procesami, których jesteśmy jednoczesnymi stwórcami i uczestnikami, wytwarzając przy okazji nas samych. Konkretnie zaś – nasze Ja. Przyznam też szczerze, że tak naprawdę nie wiem, o czym miałbym napisać dalej. Ogłaszam koniec recenzji. Rozumiem Twoje zdziwienie i zawód. Ale jak to? Już koniec? Dlaczego?

Dzieje się tak z prostego powodu – „Rozczarowanie” nie jest wbrew pozorom wprowadzeniem do Zen. Jest tak naprawdę książką do ćwiczeń. Lektura kolejnych stron to tak naprawdę polowe ćwiczenia z re-konceptualizacji naszego widzenia świata. Odzierania go z iluzji, zasłon i wizji, których autorem jesteśmy my sami. Tym samym próba przedstawienia treści tej pozycji po prostu mija się z celem. Byłoby to absolutnie bezcelowe. Owszem, mógłbym przedstawić tok wywodu, jak z procesu myślenia wyłania się nasze Ego. Następnie jak budując na tej koncepcji przechodzimy do wizji zamykającego się umysłu, aby ostatecznie dojść do akceptacji rzeczywistości taką jaka naprawdę jest. Tylko to naprawdę by nic nie dało. Nic a nic. Albowiem podróż w kierunku roz-czarowania każdy musi rozpocząć sam2.

Na sam koniec jednakże (jeśli powyższe nie wzbudziło Twojego zainteresowania) chciałbym podkreślić dość ciekawą rzecz. Recenzowana pozycja została oryginalnie wydana w roku 2016 (w języku niemieckim) i to… czuć. Rzecz absolutnie nie w języku czy tłumaczeniu (autoryzowane tłumaczenie Zenona Mazurczaka to wyśmienita robota), ale w przedstawieniu Zen w trochę szerszym kontekście. Konkretnie z perspektywy „kręgów duchowych” nowoczesnego Zachodu3. Gdzie dość często poszukuje się czegoś świeżego w stosunku do przebrzmiałego chrześcijaństwa. Gdzie wschodnie praktyki duchowe wydają się być jedyną dla tegoż chrześcijaństwa alternatywą. Gdzie jak – trochę prześmiewczo – pisałem powyżej „Ego to twój wróg”. Aleksander Poraj-Żakiej w swej książce dość często nawiązuje do takiego postawienia sprawy, obnażając nie raz jego naiwność i infantylizm. Moim zdaniem dowodzi to nie tylko głębokiej wiedzy dotyczącej problemów trapiących zainteresowanych Zen, ale także czyni lekturę jeszcze bardziej osobistą. Taką przynajmniej była ona dla mnie i chciałbym wierzyć, że może taką się stać również dla Ciebie.


 

Od filozofii do zen i z powrotem – „Kwiat Buddy, palec Kratylosa”

Ten blog jest dziennikiem mojej osobistej wędrówki po świecie ludzkiej myśli. Dokładnie tę samą drogę przeszedł autor książki „Kwiat Buddy, palec Kratylosa”. Z tym tylko, że jest on zawodowym filozofem, a także praktykującym zenistą. Cóż to była za podróż!

Przyznam szczerze, że już nie jestem w stanie sobie przypomnieć, gdzie po raz pierwszy usłyszałem o książce „Kwiat Buddy, palec Kratylosa. Zen a filozofia zachodu”. Wiem za to z całą pewnością, że na mojej liście lektur do przeczytania znajdowała się dość długo. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny (co jest jednocześnie największą wadą tej pozycji) – jest ona potwornie wręcz niedostępna! Nie da się jej zakupić u wydawcy, gdyż strona internetowa tegoż nie działa. Antykwariaty czy też portale aukcyjne milczą. Jedyną nadzieją są biblioteki, ale też rzecz jasna nie wszystkie. Dzięki faktowi, że mam dostęp4 do zasobów biblioteki UW, udało mi się w końcu zdobyć tę pozycję. Co zresztą i też nie było łatwe, gdyż była ona wypożyczona przez ponad pół roku. Kiedy tylko dotarła do mnie informacja o dostępności – tych kilkadziesiąt kilometrów do przejechania nie było naprawdę przeszkodą.

Tyle tytułem wstępu. Przejdźmy zatem do sedna. Sławomir Barć jest doktorem filozofii, ale również praktykującym zen od wielu lat. Dzięki temu otrzymaliśmy książkę, która w bardzo ciekawy sposób próbuje spojrzeć na filozofię zachodnią z perspektywy tej gałęzi buddyzmu. Autor na prawie dwustu stronach przedstawia nie tylko swój obraz myśli Zachodu, ale również drogę, którą owa myśl przeszła. Skontrastowanie jej z filozofią zen (jeśli można posłużyć się tym stwierdzeniem) uwypukla tym bardziej jej „filozofowatość”. Przymiotnik „filozoficzny” znaczy we współczesnej polszczyźnie tyle co „dziwny” lub „nieżyciowy”. Twór oderwany od codzienności i zasadniczo nikomu niepotrzebny. Brzmi znajomo? Sławomir Barć pisze o tym następująco5:

Trudno jest dokładnie określić moment, w którym nastąpiło zatrzaśnięcie drzwi Biblioteki-Labiryntu. Jasne jest jednak, iż błądzimy dzisiaj po niej, właściwie nie mając już nadziei na wyjście. Budowaliśmy ją od samego początku filozofii. Nowożytność usadowiła nas tam na dobre, a po Kancie, Nietzschem  […] nikt niemal nie ma już odwagi powiedzieć, że z gmachu biblioteki jest w ogóle wyjście, a nawet gdyby było, to po cóż się z niej wychylać, gdy tu ciepło i swojsko, a tam… […] Lepiej zostać. Więc pozostało nam, miast zajmować się wielkimi narracjami, albo – jeszcze lepiej – milczącą kontemplacją bytu, zajęcie polegające na analizach porównawczych, w których jeden tekst sytuujemy względem drugiego, na śledzeniu zmian w aparaturze pojęciowej jakiej używają filozofowie, na politycznych kontekstach twórczości filozoficznej, na udziale w kolejnych kongresach i dzieleniu się okruchami pozostałymi po wielkiej uczcie filozoficznej, która była udziałem poprzedników, ale już nie nas. Apetyt nasz jakiś mizerny, dobrze jednak oddaje stan naszego ducha. A wszystko to obleczone w aureolę wyostrzonej świadomości metodologicznej i epistemologicznej. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Pewnie jedno, i drugie.

Parafrazując znane powiedzenie o zespole Metallica można by napisać, że współczesna filozofia zachodnia skończyła się gdzieś na Huserrlu (no może na Heideggerze). Niejako z boku, od czasu filozofów podejrzeń i potem poprzez „techników” (speców od języka, logiki, filozofii analitycznej czy kolejnych mutacji pre- i post- strukturalizmu i modernizmu) doszliśmy do momentu, w którym nie patrzymy na gwiazdy i galaktyki, tylko nieprzerwanie polerujemy zwierciadła teleskopu. Zgubiliśmy się w słowach i dyskursie, które zastąpiły nam autentyczne dociekania filozoficzne. Tak odczytuję pierwsze rozdziały książki, choć to dopiero początek zarzutów ze strony autora.

Oto bowiem w kontraście z myślą zen dochodzimy do myśli, którą wyraził w ostatnich dziesięcioleciach nie kto inny, jak Pierre Hadot. Filozofia powinna być sposobem na życie, sposobem na stawanie się lepszym człowiekiem i na pomocy innym w tym samym. Nie sztuką dla sztuki! Zen z całą pewnością takową sztuką nie jest. Jest aż do bólu praktyczny. I prosty. Oto poduszka. Tak siedzimy. Do boju! Jakże ostry kontrast pojawia się przed nami, gdy obok mnicha w zazen postawimy akademicką filozofię. Już nawet pomińmy gronostaje i rozbudowaną tytulaturę. O samą treść chodzi6:

Nasze teorie nie zmieniają nas samych. [podkr. autora] To najbardziej krytyczna uwaga jaką pod adresem naszych teoretycznych aktywności możemy uczynić. To dwa niemal hermetyczne względem siebie obszary. To wielkie oskarżenie pod adresem wiedzy zachodniej: technicznej, naskórkowej, nie przetrawionej, nie przepuszczonej przez ciało i umysł. Powiedzmy wprost: to, iż wiedza jaką zdobywa człowiek Zachodu nie zmienia istotnie nic w jego „duchu”, działaniu, nie wpływa na zmianę postaw moralnych w stopniu znaczącym, jest najpoważniejszym – moim zdaniem – zarzutem jaki można jej postawić. Wiedza, która nie zmieni mojego ego, mojego stosunku do innych i do siebie, nie uczyni ze mnie lepszego człowieka, jest wiedzą papierową, można ją jak papier zemleć i wrzucić do kosza. [podkr. autora]

Przyczyną powyższego jest wspomniane ego. Nie w rozumieniu Freuda, ale potocznym – jako naszego „czegoś”, z czym się utożsamiamy. Co wyróżnia nas od innych. Co wprowadza permanentny dla myśli zachodniej dualizm. Podmiot i przedmiot. Ja i ty. Człowiek i Bóg. Zawsze ta diada, od czasu do czasu poddawana próbie przełamania przez mędrców z Zachodu. Autor poświęca sporej części z nich oddzielne rozdziały (bądź też kilka). Mistrz EckhartBergsonNietzschePlaton czy Husserl (plus szereg innych) próbowali przełamać monopol owego dualizmu. Próbowali zobaczyć to, co mistrzowie zen wiedzą od stuleci. Dwa cytaty, które zapadły mi najbardziej w pamięć7:

Empirycy, tak wydawałoby się naturalnie usytuowani po stronie metafizyki realistycznej, też ulegają (w różnym stopniu) cudownej pokusie okrążania bytu, dodania sobie drogi do niego. W ogóle filozofia ma w sobie zawartą okrężność, jakby wejście na najkrótszą lub najprostszą drogę było mało atrakcyjne. Drogą okrężną do celu – tak można by ująć wysiłek filozoficzny, próbujący dotrzeć i ogarnąć to, co dane. Zachód próbuje od razu zapełnić dom meblami. Tu krzesła, tam stół. Tu szafa, tam półka. Tu łóżko tam lampa. To samo robimy z własnym ego. Szukamy w nim jakichś punktów stałych, dających poczucie, iż jesteśmy substancjalni, że coś nas zamieszkuje. I tak pojawia się wiara w ciało, duszę, nieśmiertelność jednego lub drugiego elementu, a może i obu naraz? Szukamy usilnie czegoś, co nada nam samym tożsamości, samotożsamości. A jak już znajdziemy, to okopujemy się w tym i zaczynamy bać, iż można by ów teren nazwany Ja stracić. Tracimy życie na obmyślaniu strategii przetrwania, na najlepszym zabezpieczeniu tego, co uważamy za naszego ego, a nie widzimy, iż nie ma czego tracić i nie ma czego zyskiwać.

[…]

Ja jestem najmądrzejszy, ja jestem najpiękniejszy, ja jestem najbogatszy – nie różnią się niczym od ich negacji. Ten, kto mówi i postrzega siebie jako najgłupszego, najbrzydszego i najbiedniejszego wznosi swoje ego do tego samego poziomu, co ten który ego afirmuje nadając mu pozytywnych określeń. Oto proszę jaki jestem skrzywdzony przez świat! Oto proszę – jaki jestem głupi i odstręczający! Ego, ego, ego. We wszystkich przypadkach ego gra pierwsze skrzypce. […] Jest z tym dokładnie tak jak z powiedzeniem, iż nie ważne jak o tobie mówią, byleby tylko mówili. Ego musi być na fali, musi tańczyć swój taniec. A tu przychodzi Johannes Eckhart i mówi: dosyć, stop. Po cóż cały ten spektakl? Przychodzi Budda Siakjamuni i mówi: stop.

Czy istnieje dla nas ratunek? Może zostawmy już filozofię, ale czy istnieje ratunek dla nas jako ludzi na zachodniej myśli chowanych? Kończąc książkę miałem odczucie, że tak. Choćby sam fakt, że możemy dziś zgłębiać filozofie z innych kręgów kulturowych, daje nam szerszy zestaw narzędzi naprawczych. Może tam gdzie dualizm i ratio zawiodły, spojrzenie z zupełnie innego punktu pomoże rozwiązać choć część problemów nowoczesnego człowieka8?

Nas, ludzi Zachodu jakiś demon wrzuca w działanie – tak teoretyczne jak i praktyczne. Mamy jakąś niestrudzenie odradzającą się potrzebę wyjaśniania, definiowania, tworzenia teorii, produkowania i zostawiania po sobie obiektów materialnych, itd., itp. A jakby tak zatrzymać się i spokojnie zapytać – po co to wszystko? Jakie otchłanie ego są odpowiedzialne za tę monstrualną produkcję? Człowiek Zachodu jest ogarnięty też obsesją sensu. Oczywiście, jak niemal wszystko w tej tradycji ma to swoją drugą stronę – bezsens. Prawda-fałsz. Dobro-zło. […] Uwielbiamy takie opozycje, dopiero gdy się w nich zanurzamy czujemy, że żyjemy. Dualność – oto nasz żywioł. Historia i sens. Sens historii. Historyczność sensu. To tematy na naszą miarę. W przecież oprócz tego jest jeszcze milczenie, bezruch, cisza, kontemplacja, łzy, śmiech. Wschód daje nam możność zobaczenia naszego życia w innym świetle. Jedno nie musi wykluczać drugiego. Mogą się wzbogacać nawzajem.

Kończąc tę recenzję-nierecenzję, chciałbym użyć słów autora, który podsumował w ten sposób wszystkie omawiane powyżej zagadnienia. Zen bowiem ma charakter praktyczny (stąd też liczne porównania z równie przyziemnym i pragmatycznym stoicyzmem), ma na celu przemianę ludzi i wyzwolenie ich od cierpienia. Ale nie tylko mnie. Czy innego praktykującego. Wszystkich.

Bo filozofowanie w najgłębszym znaczeniu to nie tylko i nie przede wszystkim budowanie modeli teoretycznych, ale pewien sposób życia. [podkr. autora] To ręka, którą wyciągam do drugiego człowieka, a która może – jak wiemy – uratować czyjeś życie, lub po prostu pomóc drugiemu człowiekowi, ale też może uderzyć i zabić. To też jest filozofia. Widzialne i niewidzialne stają się tu jednością.


 

Jezus-Niechrystus

Recenzja książki „Jezus-Niechrystus” Piotra Augustyniaka

Swego czasu, książka Piotra Augustyniaka wywołała całkiem pokaźnych rozmiarów burzę. Na tyle poważną, że papierowy nakład książki został bardzo szybko wyprzedany. Sytuację uratowało wydanie elektroniczne, które pojawiło się kilka miesięcy po publikacji „Jezusa-Niechrystusa”. Fakt, sam tytuł już może budzić kontrowersje. Cóż – jak u Hitchocka – potem jest jeszcze lepiej.

Na samym początku mej recenzji muszę postawić sprawę jasno. „Jezus-Niechrystus” należy do tych pozycji, których nie da się w pełni przedstawić bez opisania jej twóry. Nie tylko ze względu na autobiograficzny jej charakter, ale również z powodu specyficznego kontekstu, na podstawie którego autor przedstawia swój punkt widzenia. Kim zatem jest Piotr Augustyniak? Na co dzień – całkiem sympatycznym (przynajmniej taki vibe odczuwam patrząc na jego zdjęcie) facetem. Zupełnym przypadkiem będącym pracownikiem Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Rzecz jasna nie zajmuje się tam badaniami nad modelami ekonomicznymi! Jest adiunktem Wydziału Filozofii tejże uczelni, autorem szeregu prac poświęconych nihilizmowi, Nietzschemu czy też mistrzowi Eckhartowi. Kombinacja to nad wyraz smakowita, której smak podkreśla fakt, iż autor „przy okazji” jest byłym dominikaninem. Podkreślam to słowo – „byłym”.

Piotr Augustyniak już we wstępie do swojej książki podaje powody, dla których napisał „Jezusa-Niechrystusa„. To właśnie postać założyciela chrześcijaństwa9 jest głównym inicjatorem tego dzieła. Niezależnie bowiem od Twojego, Droga Czytelniczko czy Czytelniku, stosunku do religii chrześcijańskiej – postać Jezusa nie musi (lub też nawet nie powinna) być postrzegana tylko i wyłącznie przez pryzmat chrześcijański! Autor pisze o tym we wstępie, ba, fragment ten niemalże odruchowo przeczytałem głosem przypominającym kazania Martina Luthera Kinga. Oto odpowiedni fragment:

Chciałbym powiedzieć wam wszystkim: mamy prawo do postaci Jezusa. Jego historia należy do nas. Spróbujmy razem to niezwykłe doświadczenie życia, które jest w nim zakodowane, odebrać uzurpatorom. Tym, którzy twierdzą, że Jezus ich wybrał, i że go reprezentują, a diametralnie rozmijają się z jego wrażliwością, energią i odczuciem świata. Odbierzmy razem Jezusa konfesyjnej doktrynie, religijnemu rytuałowi, kościelnej nowomowie, patriarchalnej, opresyjnej zwierzchności, walczącej o polityczne wpływy. Pomóżmy jego energii i wizji wyzwolić się z tego aresztu. Pomóżmy nie tylko dlatego, że na to zasługuje, ale też dlatego, że my tego potrzebujemy.

Przyznaję, że powyższy cytat bardzo we mnie rezonuje. Może też dlatego, że już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, iż powszechne w naszej kulturze „sklejenie” pojęcia Boga, religii (kościoła) oraz duchowości jest poważnym błędem. Błędem zasadniczo uniemożliwiającym konstruktywną debatę nad którymkolwiek z elementów tej triady. Zastrzeżenia, co do hierarchii kościoła w Polsce, nie muszą od razu oznaczać ateizmu. Posiadanie potrzeb duchowych (czy też „metafizycznych”), nie implikuje od razu konieczności opowiedzenia się po stronie którejś z dostępnych religii10. Co więcej – wygląda na to, że sam autor podążył za ciosem i na wiosnę 2025 planuje wydanie kolejnej książki, która wydaje się adresować właśnie to zagadnienie11.

Tyle o autorze. Przynajmniej z mojej strony. Sama książka jak pisałem powyżej, zawiera sporo elementów autobiograficznych, które przybliżą czytelnikom postać Piotra Augustyniaka bliżej. Zwłaszcza w kontekście drogi jaką przebył. Drogi, na której stałym towarzyszem był główny bohater książki – Jezus. Sam Jezus, bez Chrystusa.

Całą myśl przewodnią „Jezusa-Niechrystusa” można opisać bardzo zwięźle. Nauczanie historycznego Jezusa, człowieka, który żył w początkach ery nowożytnej, miało zupełnie inny charakter niż to, co prezentują nam dziś kościoły chrześcijańskie. Próba przedstawienia go zarówno jako Mesjasza (zapowiadanego przez proroków żydowskich), albo też jako kogoś, kto jako syn Boga niedługo przyjdzie znów na ten świat by sądzić i karać – po prostu „nie trzyma się kupy”. Piotr Augustyniak opiera cały tok swego rozumowania na badaniach najstarszej ewangelii Marka, podpierając się dokonaną przez biblioznawców kompilacją zwaną „źródłem Q”12. Dokonuje tym samym reinterpretacji nauczania Jezusa, pokazując konkretne wypowiedzi tegoż, gdzie oryginalne przesłanie zostało zmienione/naciągnięte/źle zinterpretowane. Jako głównego winowajcę wskazuje rzecz jasna faktycznego twórcę religii chrześcijańskiej – św. Pawła. Autor opisuje nauczanie Jezusa z zupełnie innej perspektywy – za przewodników mając całą wielowiekową tradycję mistyczną. Zarówno tę religijną jak i filozoficzną13. Tak w skrócie można opisać główne przesłanie książki.

Na tym też planuję poprzestać w mej recenzji. Dzieje się tak z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest sama treść książki Augustyniaka. Choć sama pozycja jest dość krótka (raptem niecałe 190 stron), o tyle jej treść charakteryzuje się bardzo dużą „gęstością”. Zasadniczo każda z ważniejszych wypowiedzi Jezusa jest w jakiś sposób opisana lub skomentowana. Próba – choćby nawet bardzo pobieżna – przedstawienia myśli autora, wymagałaby bardzo obfitego cytowania. Nie po to pisze się recenzję. Drugą kwestią jest sama interpretacja autora. Jeśli coś zapamiętałem z czasów, kiedy interesowałem się zagadnieniami biblistycznymi, to właśnie to, że nic nie da się o ewangeliach powiedzieć z absolutną pewnością. W dziedzinie tak szerokiej i głębokiej, jaką są studia nad Biblią, z jej językiem, tłem kulturowym i mnogością interpretacji – zasadniczo można w niej znaleźć cokolwiek się tylko zechce. Nie zarzucam tutaj rzecz jasna Piotrowi Augustyniakowi baśniopisarstwa! Chciałbym tylko podkreślić, że o ile myśl autora wydaje się bardzo spójna i sensowna, o tyle z całą pewnością można by wszystkie jego tezy odrzucić. Ktoś uzbrojony w zaawansowaną wiedzę o językach ewangelii (zarówno z punktu widzenia lingwistyki jak i kulturowo-religijnych), byłby z całą pewnością w stanie szermować z Piotrem Augustyniakiem. Ba! Dla wielu postronnych widzów, mógłby wyglądać na zwycięzcę tej walki.

Co zatem w świetle powyższego nam pozostaje? Spotkanie. Spotkanie z książką, której największym skarbem jest niekonwencjonalne ujęcie tematu. Nie ukrywam, że bardzo do mnie przemawiające. Mistyczne zabarwienie myśli autora bardzo dobrze współbrzmi z moim obecnym światopoglądem. Jezus nie chciał zakładać nowej religii. Chciał tylko pokazać, że jesteśmy jednym. Niezależnie od tego skąd pochodzimy, jakie mamy cele czy wartości. O tym jest ta książka. I poleciłbym każdemu jej lekturę, zwłaszcza jeśli poprzedzona zostałaby ona „zawieszeniem” jakichkolwiek emocji jakie budzi w nas tytuł tej książki.

Recenzja „The second mountain” Daniela Brooksa

Daniel Brooks jest postacią bardzo ciekawą. Nie za wiele jego książek zostało przetłumaczonych na język polski, a szkoda. Już choćby sam fakt, iż jest on jednym z nielicznych dziennikarzy/myślicieli, który jest akceptowany zarówno przez prawą jak i lewą stronę sceny politycznej w USA, daje sporo do myślenia.14 Wyważone opinie oraz sięganie do własnych doświadczeń jest tym, co wyróżnia twórczość Brooksa spośród wielu innych autorów. Dziś chciałbym napisać kilka słów o jednej z jego najnowszych książek – „The second mountain”.

Zanim przejdę do przedstawienia treści tej pozycji per se, chciałbym podzielić się pewną obserwacją, która dotyczy książek traktujących o celowości i jakości życia. Truizmem byłoby stwierdzenie, że jest ich na rynku  prawdziwe zatrzęsienie. Pisane przez profesorów, przewodników duchowych, zwykłych ludzi czy influencerów. Zasadniczo nie ma w tym nic złego – zresztą o tym właśnie chcę tutaj napisać. Moim zdaniem, to, czy dana książka z nami „zagra”, jest wypadową bardzo wielu czynników. Czasu, doświadczenia, wiedzy, oczytania w dziedzinie. Pozycja, która dla mnie może być przełomową, dla kogokolwiek innego może być nudna, albo niezrozumiała. Ma zachwycać, a nie zachwyca. Z tej perspektywy wspomniana różnorodność dostępnych źródeł jest czymś dobrym. Każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Coś, co przemawia naszym językiem i operuje znanym nam słownictwem.

„The second mountain” jest książką, która do mnie właśnie w ten sposób przemówiła. Dlaczego? Stanie się to jasne, gdy zrozumiemy znaczenie, jakie ma tytuł tej pozycji. Daniel Brooks postrzega bowiem życie jako wspinaczkę. Kiedy przychodzimy na świat, rozpoczynamy proces wchodzenia na metaforyczną górę. Obraz ten nie jest niczym nowym, pojawia się tu i ówdzie w literaturze. Problem leży w tym, że naszym „trybem domyślnym” jest góra, która jest tak naprawdę górą naszego ego. Rozumianego nie z perspektywy psychoanalizy, ale tego ego, które pompujemy osiągnięciami, statusem społecznym czy konsumpcjonizmem. Wyrazem tegoż ego jest zewnętrzna w stosunku do nas persona – będąca sztuczną kreacją. Wymuskanym i uładzonym obrazem naszej osoby, który staramy się prezentować światu. Tym samym, pierwsza góra z którą się w życiu spotykamy, jest głównie definiowana poprzez określenia „ja”, „moje” i „chcę”. Najczęściej doprawione takimi określeniami jak „natychmiast”, „najlepsze” i „przyjemne”. Brooks tak opisuje większość członków współczesnego społeczeństwa Zachodu – jako wspinaczy, którzy nie zważając na nic i nikogo, próbują osiągnąć upragniony szczyt własnego narcyzmu.

Zakładam, że już wiecie dokąd autor zabiera nas dalej. Kiedy znajdziemy się już na szczycie pierwszej góry (albo przynajmniej pod samym wierzchołkiem), odkrywamy ze zdziwieniem, iż nie na to się umawialiśmy. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze (patrz obrazek obok). Może i znajdziemy na szczycie symboliczną metę. Może i włożą nam jakiś wieniec laurowy na głowę („lambo” w garażu, „wypas” dom czy ostatnia miss/mister kraju w sypialni), ale dalej nie ukryje to przykrej prawdy. Jesteśmy osamotnieni, zmęczeni, pozbawieni celu, a w końcu przekonani o bezwartościowości wszystkich i wszystkiego. Choć piszę o tym jako o procesie synchronicznym, autor nie pozostawia tu złudzeń – niektórzy biegają po tej pierwszej górze do samego końca. Raczej swojego, niż jej.15 Nie jest dane im stanąć choćby na chwilę.

Nie wszystko jednak stracone. Zdarza się czasem, że uda się nam zatrzymać podczas walki o pierwszy szczyt. Niestety, dość często zdobywamy się na to, będąc do tego zmuszeni przez okoliczności zewnętrzne. Niespodziewane wypadki życiowe potrafią boleśnie nam uświadomić, że przyjęta przez nas strategia się po prostu nie sprawdza. Choroba, porzucenie przez partnera, porażka biznesowa, albo cokolwiek innego z bogatego menu przeciwności życiowych. Rozglądamy się wówczas świadomie po okolicy. Nierzadko zresztą po raz pierwszy w życiu. Zasadniczo zawsze nie spodoba się nam to, co zobaczymy. Konieczność zmiany staje się dla nas oczywista.

Kiedy zdamy sobie z tego sprawę, możemy rozpocząć proces schodzenia w dolinę. Jest to kolejny etap opisywanego przez autora procesu. Przejście doliny ma na celu dwie rzeczy. Po pierwsze, pozwala nam uświadomić sobie w pełni, jak pozbawione sensu było nasze dotychczasowe działanie. Spoglądamy na górę, z której zeszliśmy i nie potrafimy się nadziwić, jak mogliśmy poświęcić jej tyle zachodu. Nie jest to miłe uczucie. Całe szczęście drugi powód jest bardziej optymistyczny. Będąc w dolinie możemy w spokoju rozejrzeć się po okolicy i wybrać, na którą to górę chcemy wejść tym razem. W sposób przemyślany i rozważny. Podejmując świadomą decyzję, który to szczyt uznamy za naszą „drugą górę”.

Przedstawiona powyżej wizja podsumowuje raptem pierwszą (z pięciu) części książki. Potrafi nieźle przyłożyć naszemu ego – ja przynajmniej do tej pory czuję tych kilka prawych sierpowych. W nawiązaniu do początku tej recenzji – Daniel Brooks przemówił do mnie doskonale znanym mi językiem. Co więcej – wyśmienicie wykorzystał ten fakt, jednocześnie przemawiając do miłej mi praktyczności. Pozostała część książki, jest bowiem poświęcona przedstawieniu najczęściej występujących „drugich gór”. Są to powołanie, miłość/rodzina, filozofia/religia oraz społeczność. Każda z nich jest opisana w oddzielnym rozdziale. Mogę z czystym sumieniem zapewnić, że nie są to suche dywagacje oderwanego od świata mądrali, ale bardzo praktyczne (i niekiedy dość osobiste) obserwacje i porady, jak najlepiej się na daną górę wspinać. Rzecz jasna, najlepiej jest zapoznać się z każdą możliwą ścieżką i szczytem, aczkolwiek ostateczną decyzję co do kierunku życiowej wędrówki, każdy musi podjąć już sam.

Jakakolwiek decyzja zostanie podjęta, z całą pewnością dobrze jest wówczas mieć „The second mountain” pod ręką. Niczym przewodnik i mapę, do których warto regularnie sięgać. Daniel Brooks jest niezawodnym przewodnikiem, znającym każdą ścieżkę, którą chcielibyśmy podążać. Na zakończenie tego wpisu pozostaje mi tylko życzyć Ci czytelniczko i czytelniku szerokiej drogi i powodzenia na szlaku!

PS. Nie musisz sobie robić selfie na szczycie drugiej góry. Kiedy tylko raz na nią wejdziesz, wystarczy będzie na Ciebie spojrzeć, aby wiedzieć. Jak to mawiają za oceanem – „it shows”.

Recenzja „Zen w sztuce łucznictwa” Eugen Herrigel

Nie będzie chyba zaskoczeniem, gdy przyznam się do konsumowania sporej ilości literatury nie tylko filozoficznej, ale też dotyczącej psychologii i duchowości. Wraz z filozofią, składają się one w triadę, która od wieków (jeśli nie tysiącleci) tworzy fundamenty ludzkiej egzystencji.

Na zachodzie przyzwyczailiśmy się do tego, że filozofia objawia się głównie poprzez pisanie opasłych dzieł.16 Tworzonych mniej lub bardziej hermetycznym językiem, roztrząsające mniej lub bardziej ogólne zagadnienia bytu czy ludzkiego postępowania. Psychologia, jako nauka o wiele od filozofii młodsza, uniknęła tego „dobrodziejstwa”. Spoglądam w tym momencie na swoją półkę z książkami psychologicznymi –  nie spotkałem się jeszcze z tekstem z tej dziedziny, który dorównywałby wielkością „Fenomenologii ducha” czy choćby dziełom wydanym w miarę niedawno – „Etyce podmiotowości”  Taylora albo „Teorii sprawiedliwości” Rawlsa. Zupełnie zaś inaczej jest z dziełami duchowo-mistycznymi. Zazwyczaj w ich przypadku nie mamy problemu z objętością. Perełki literatury duchowej (weźmy pod uwagę tylko mistycyzm chrześcijański) są zazwyczaj dość krótkie.

To język stanowi problem. A raczej próba użycia go do wyrażenia czegoś, co z definicji jest niewyrażalne.  To, co udało się autorowi „Zen w sztuce łucznictwa”, to uniknięcie tej pułapki. Pozycja, którą dziś biorę na tapet17 jest ciekawym przykładem połączenia kilkunastu dziedzin. Znajdziemy tu zarówno mistycyzm, jak i dążenie do mistrzostwa, kulturę oraz psychologię. Bogate jednogarnkowe danie, które spożywałem z prawdziwą przyjemnością.  Aczkolwiek zacznijmy od początku – od autora i jego dzieła.

Eugen Herrigel był Niemcem. Urodzony w roku 1884 swoją karierę naukową rozpoczął jako filozof. Jak sam jednakże pisze w książce: „Jeszcze za czasów studenckich, jakby gnany tajemnym popędem, pochłonięty byłem mistycyzmem – pomimo nastroju epoki, w której dla tego rodzaju zainteresowań nie było miejsca. Mimo jednak wszelkich starań z coraz większą jasnością zdawałem sobie sprawę, że pisma ezoteryczne dostępne mi są jedynie od zewnątrz. I choć potrafiłem krążyć wokół – nazwijmy je tak – pierwotnego zjawiska mistycznego, nie umiałem przeskoczyć linii, otaczającej tajemnicę wysokim murem.” 18 Stereotypowy obraz post-heglowskiego filozofa z Niemiec nie ma jak widać dla naszego bohatera zastosowania. Najprawdopodobniej ta właśnie oryginalność podejścia sprawiła, że Eugen Herrigel w sposób bardzo otwarty podszedł do propozycji objęcia katedry filozofii. Nie powinno to dziwić – wszak był filozofem akademickim. Był tylko jeden haczyk – katedra do objęcia znajdowała się w Japonii! W mieście Sendai.

Mistyczne inklinacje Herrigela zaprowadziły go zatem do źródła. Dokładniej zaś – do miejsca, które wciąż żyło (mówimy o latach 20tych XX wieku) duchem zen. Niestety, początkowe doświadczenie naszego bohatera było dość negatywne – próbując bowiem rozpocząć zgłębianie zen – spotykał się z odmową! Dopiero pokazując nieugięcie swoją pełną dedykacji i zainteresowania postawę, udało my się przekonać miejscowych, iż nie przybył do Japonii jako „badacz”, ale jako autentycznie zainteresowany poznaniem duchowości zen. Nie poprzez intelektualny dyskurs, ale przez autentyczną praktykę. Dopiero wtedy uświadomiono mu podstawowy wymóg poznawania zen – „Wiele godzin musiałem poświęcić, nim zdołałem wyjaśnić Japończykom, dlaczego pragnę oddać się właśnie niespekulatywnej formie zenu, a wtedy usłyszałem, że Europejczyk pragnący przeniknąć tę dziedzinę życia duchowego – kto wie, nie czy najdziwniejszą ze wszystkich, jakie napotkać można na Dalekim Wschodzie – nie może mieć nadziei powodzenia, jeśli na początek nie zacznie ćwiczyć się w którejś ze sztuk związanych z buddyzmem zen.” 19 W ten właśnie sposób, Eugen Herrigel doszedł do poznania japońskiego łucznictwa – kyudo.

Ten troszeczkę przydługi wstęp był konieczny, aby w pełni przedstawić kontekst, dzięki któremu powstała recenzowana przeze mnie pozycja. Książka jest bowiem zapisem sześcioletniego procesu zaprawiania się w łucznictwie, a poprzez nie – w filozofii zen. Zasadniczo na tym mógłbym zakończyć swoją recenzję. Dlaczego? Albowiem to właśnie opis każdego kolejnego kroku, który autor wykonał na ścieżce zen (poprzez sztukę łucznictwa) jest największym bogactwem tej książki. Próba jej streszczania pozbawiłaby lekturę sensu, gdyż to właśnie przedstawienie procesu poznania i zgłębiania kyudo, budowania zrozumienia na podstawie kroków wcześniejszych, jest tutaj kluczowa. Każdy czytelnik powinien mieć możliwość lektury nie wnosząc ze sobą bagażu wiedzy uprzednio zdobytej o przedstawionej historii. Moim zdaniem tylko w ten sposób, można w pełni docenić bogactwo tej pozycji. Co więcej, chciałbym udzielić tutaj małej porady.

„Zen w sztuce łucznictwa” bardzo często pojawia się w książkach dotyczących samorozwoju, pop-psychologii czy duchowości. Co rzecz jasna, nie jest niczym złym. Niestety, na co wskazuje spora część autorów, niebagatelna część czytelników tychże książek, traktuje je jako kolejne punkty do odhaczenia. Kolejne pozycje z listy „to-read-before-you-die”. W tym miejscu chciałbym przestrzec przed takim podejściem do lektury. Ta uwaga zasadniczo odnosi się do każdej pozycji książkowej, ale recenzowanej tutaj w szczególności. Albowiem „Zen w sztuce łucznictwa” nie jest po prostu opowiedzeniem historii. Nie jest (nie powinna być?) źródłem kilku instagramowych cytatów, 5/6, „liked it”, idziemy dalej. Sugeruję poświęcić jej stosowną ilość czasu, skupienia i uwagi. Dopiero wtedy będziemy w stanie docenić jej znaczenie i w pełni zanurzyć się w zawartym w niej przesłaniu. Tym bardziej, że to przesłanie (mocno w duchu zen), tak naprawdę zmieściło się na raptem pięćdziesięciu stronach. Stronach, których lekturę polecam każdemu.

Recenzja „Co to znaczy 'być sobą'” Beaty Szymańskiej

W ramach zbierania materiałów do napisania pracy magisterskiej, każdy student „przerabia” sporą ilość literatury. W moim przypadku, jedną z takowych pozycji, jest książka autorstwa Beaty Szymańskiej, o niepozostawiającym wątpliwości co do tematyki tytule „Co to znaczy 'być sobą'”. Ba, podtytuł jest w stanie powiedzieć nam jeszcze więcej – „Filozoficzne aspekty pojęcia samorealizacji”.

Dziś nie jestem już w stanie przypomnieć sobie, w jaki sposób trafiłem na tę pozycję. Na mojej liście rzeczy do przeczytania figuruje obecnie grubo ponad setka tytułów. Nie liczę zresztą tych książek, które już czekają na swoją kolej na półkach mojej biblioteki. Trudno zatem jednoznacznie wskazać źródło inspiracji tego zakupu. Jestem jednakże w stu procentach pewien, że nabyłem tę pozycję w ramach solidnego researchu dotyczącego autentyczności jednostki oraz internalizacji przez nią wartości. Zresztą, co tu dużo mówić – bardzo się cieszę z samego faktu posiadania tej książki – albowiem jest ona naprawdę prawdziwą kopalnią wiedzy dotyczącej filozofii samorealizacji.

Zanim jednakże przejdę do samego omawiania treści, warto przez chwilę zatrzymać się przy osobie autorki. Beata Szymańska to nie jest bowiem osoba przypadkowa. Tak naprawdę, aby uczynić zadość prawdzie, powinienem napisać, że autorką jest prof. dr hab. Beata Szymańska-Aleksandrowicz, filozofka, tłumaczka i poetka. Co więcej, swoją działalnością artystyczną i naukową zasłużyła z całą pewnością na poświęconą jej stronę (dość rozbudowaną) na Wiki. Co więcej, biorąc pod uwagę zawartość recenzowanej książki, bez wahania zakupiłem inne dzieło pod redakcją autorki – „Filozofię wschodu”. Póki co oczekuję na jej dostawę, aczkolwiek nie omieszkam napisać recenzji kiedy tylko skończę tejże książki lekturę.

Drugim aspektem – znacznie mniej optymistycznym – jest sama recenzowana pozycja. Konkretnie zaś – jej dostępność. Książka została bowiem opublikowana w roku 1997 i było to jedyne jej wydanie. Tym samym próby jej zakupu na wolnym rynku  nie mogą się powieść. Pamiętam, że byłem zdziwiony, iż w ogóle byłem w stanie ją nabyć na rynku wtórnym. Przeszukując dziś portale aukcyjne nie widzę by była ona gdziekolwiek dostępna. Pozostają zatem tylko biblioteki. A szkoda, gdyż moim zdaniem jest to pozycja ze wszech miar warta lektury.

No właśnie – lektura. Na samym początku wypadałoby dopowiedzieć, iż Beata Szymańska jest historykiem filozofii. Co jest w stanie wytłumaczyć niebagatelną erudycję, którą „czuć” podczas lektury. Pomijając otwierający książkę rozdział, będącym wstępem do omawianej problematyki, zakres prezentowanych przez autorkę treści jest bardzo szeroki. Nie może zresztą być inaczej, skoro sama autorka otwiera swoje dzieło następującym stwierdzeniem: „Punktem wyjścia do tych rozważań [o stawaniu się sobą – przyp. MP] są tak dziś rozpowszechnione zalecenia jak: 'bądź sobą’, 'przede wszystkim w życiu trzeba się realizować’, 'odrzuć wszystko, co nie jest tobą’, 'powinieneś postępować zgodnie z twoją własną naturą’. Taki wezwań spotykamy niezliczoną ilość w psychologicznych poradnikach pracy nad sobą, w filozoficznych traktatach, w literaturze. Co to znaczy 'stać się sobą’? Co to jest 'samorealizacja’? 20

W świetle powyższego cytatu nie dało się zacząć inaczej niż od początku myśli zachodniej w osobie Platona. Następnie autorka zabiera nas w historyczną podróż, prezentując postacie kolejnych filozofów zachodnich, wraz z ich pojmowaniem człowieka, jego telosu i natury. Nie da się bowiem odpowiedzieć na pytanie o „bycie sobą”, bez jednoznacznego przedstawienia czym owo „bycie sobą” tak naprawdę jest. Pierwsze rozdziały książki są zatem szybkim wprowadzeniem do podstaw filozofii zachodniej. Część stricte filozoficzna kończy się wraz z przedstawieniem sylwetki Fryderyka Nietzschego, a jest to dopiero rozdział piąty! Cóż mamy zatem dalej? Przechodzimy do nauki, która w XXw przejęła olbrzymią część przedmiotu filozofii. Mowa rzecz jasna o psychologii, którą Beata Szymańska prezentuje poprzez poglądy Ericha Fromma, a także reprezentantów psychologii humanistycznej (Maslowa oraz Rogersa). Czytelnik w tym miejscu może nabrać trochę głębszego oddechu, albowiem autorka przerywa na moment wyprawę w rejony psychologii, zwracając się do przedmiotu własnej specjalizacji, a konkretniej do myśli wschodniej. Otrzymujemy tedy zarys myśli taoistycznej oraz buddyjskiej (głównie w wydaniu zen), a także krótki rozdział poświęcony sztuce i estetyce (choć ten ostatni gęsto okraszony myślą wschodnią).

Po tym krótkim „skoku w bok” powracamy na łono myśli zachodniej, aczkolwiek w wydaniu, które może wydawać się mniej „naukowe” niż poprzednie rozdziały. Im bliżej bowiem końca książki, tym coraz bardziej oddalamy się od ugruntowanych rygorem akademickim dziedzin, zaś zmierzamy w stronę myśli spirytualistyczno-mistyczno-ezoterycznej. Tutaj jednakże należą się autorce spore brawa. Moim zdaniem nie dała się porwać ezoterycznemu charakterowi opisywanych zagadnień – a mowa o psychologii transpersonalnej, ruchu New-Age czy też myśli Roberto Assagioli. Sine ira et studio – ta właśnie zasada musiała przyświecać Beacie Szymańskiej przy pisaniu. Otrzymujemy zwartą i obiektywną prezentację ww. poglądów, które dopełniają całość książki. Tak naprawdę należą się autorce wyrazy uznania za to, że podjęła rękawicę i nie bała się zmierzyć z prezentacją poglądów, które można by z czystym sumieniem uznać za zbyt mało naukowe czy wręcz irracjonalne. Czy tego chcemy czy nie – są one częścią ludzkiego poszukiwania prawdy (jakkolwiek jej nie zdefiniujemy). Zamykanie oczu na tę część ludzkich poszukiwań zubożyłoby owoc pracy autorki.

Cóż zatem mogę napisać na koniec tej recenzji? Jestem wręcz przekonany, iż moja ocena książki jest dość oczywista. Bardzo się cieszę, że miałem okazję spotkać się z twórczością autorki, gdyż w bardzo zwięzły sposób podsumowała ona sporą część moich własnych poszukiwań. Sylwetki myślicieli/ruchów/myśli przedstawione w książce nie były mi rzecz jasna obce. Cieszy mnie jednakże możliwość potwierdzenia własnych intuicji przez kogoś, kto miał okazję spożywać chleb  z niejednego filozoficznego pieca. Pokazuje również jasno to, co może dziś wydaje się dość oczywistym. W poszukiwaniu Prawdy dotyczącej ludzkiej autentyczności oraz poszukiwania prawdziwego Ja (czymkolwiek ono nie miało by być) – potrzebujemy spojrzenia interdyscyplinarnego. Zamykanie się w obrębie jednej dziedziny nauki czy aktywności ludzkiej nie może przynieść w tym przypadku owoców. Dzięki autorce „Co to znaczy 'być sobą'”,  z wielką przyjemnością odbyłem podróż przez owe dziedziny. Do czego zresztą wszystkich również namawiam.

Recenzja książki 'Wprowadzenie do Zen’ Alexandra Poraj-Żakieja

Kiedy zastanawiałem się jak rozpocząć tę recenzję, do głowy przyszedł mi cytat z mistrza Sapkowskiego. „O miłości wiemy niewiele. Z miłością jest jak z gruszką. Gruszka jest słodka i ma kształt. Spróbujcie zdefiniować kształt gruszki.”  Parafrazując, mógłbym napisać, że zen też jest jak gruszka. Choć po lekturze książki „Wprowadzenie do Zen” Alexandra Poraj-Żakieja, powinniśmy przynajmniej odkryć jakiego jest ona koloru.

Zanim przejdę do oceny merytorycznej książki, warto wpierw wspomnieć o dwóch istotnych rzeczach. Po pierwsze – z całą pewnością nie czuję się władny, aby móc ocenić recenzowane dzieło z pozycji eksperta. Rzecz jasna, samo pojęcie „ekspert ds. zen” stoi w sprzeczności z samą ideą zen. Każdy – kto choć trochę liznął tematu – parsknąłby na takie określenie śmiechem. I miałby rację! Aczkolwiek o tym napiszę więcej za chwilkę.

Okładka książki

Okładka książki

Drugą wartą wspomnienia rzeczą, jest „fizyczność” prezentowanej pozycji. Minimalistyczna okładka doskonale wpisuje się w to, co w powszechnym mniemaniu jest „estetyką zen”. Ascetyczna typografia, gładkie tło, minimalistyczne podejście do tekstu na obwolucie – oto próbka stylu o którym wspomniałem. Rzecz jasna nikt raczej nie spodziewa się dosłownych fajerwerków graficznych w przypadku książki poświęconej duchowości, aczkolwiek miło jest widzieć to założenie w praktyce. Sama pozycja nie jest długa, niecałe sto stron tekstu, zręcznie przetykanego stonowanymi zdjęciami. Obcowanie z książką było dla mnie źródłem bardzo miłych doznań estetycznych, mam nadzieję, że potencjalni odbiorcy tej pozycji także ich doświadczą. Odwiedzając stronę wydawcy – czyli Fundacji Mądrość Wschodu i Zachodu – możemy zauważyć, że podobna estetyka dominuje w innych opublikowanych przez fundację wydawnictwach. Jeśli ktoś zatem chciałby zgromadzić pozostałe książki autora, z całą pewnością nie musi się bać o niespójny wygląd książek na półce.

Układ treści jest przejrzysty – cztery rozdziały, z których pierwszy traktuje o historii buddyzmu i zen, zaś pozostałe dotyczą kwestii stricte praktycznych. Praktycznych w rozumieniu dosłownym, gdyż omawiają one codzienną praktykę zen, zagadnienia związane z pozycją ciała, organizacji sesji zazen, a także kwestie organizacyjne. Takie choćby jak szukanie pomocy nauczyciela, czy też możliwość dołączenia do grupy medytacyjnej czy też sesshin – dłuższego (najczęściej kilkudniowego) spotkania medytacyjnego.  Ostatni rozdział jest poświęcony odpowiedziom na najczęściej pojawiające się pytania, które zadają młodzi adepci zen.

Myślę, że po tych kilku zdaniach wstępu, przyszedł czas na właściwą recenzję. Przyznam szczerze, iż podziwiam autora za kunszt, w jaki przedstawił odpowiedź na pytanie – czym jest zen? Kunszt tym bardziej godny podziwu, gdy weźmiemy pod uwagę odpowiedź na to pytanie. A czym jest? Absolutnie satysfakcjonującą odpowiedź znajdziemy na początku drugiego rozdziału. Zen to zazen, a zazen to tak naprawdę praktyka. Tylko tyle. Sto złotych się należy.

Spis treści

Spis treści

Odkładając żarty na bok, ta nieskomplikowana odpowiedź, jest moim zdaniem podana wręcz idealnie. Nakreśliwszy tło historyczne powstania buddyzmu i zen w rozdziale pierwszym, autor od razu wrzuca nas in medias res tematu książki. Czego bowiem możemy oczekiwać od książki będącej wprowadzeniem do zen? Wytłumaczenia czym ten cały zen jest! Chcecie? Proszę. Cała treść książki od tej pory – czyli ponad połowa – jest poświęcona na próbę wyrażenia słowami tego, czego do końca wyrazić werbalnie się nie da. Aczkolwiek autor, będący mistrzem zen świeckiej linii „Pusta Chmura” wraca z tej próby na tarczy. Czytając kolejne strony miałem nieodparte wrażenie przebywania gdzieś indziej. Nie było dla mnie trudnym imaginowanie sobie autora siedzącego w zazen, wykładającego swoją myśl w zendo21.

Alexander Poraj-Żakiej jest bowiem nie tylko pisarzem, ale przede wszystkim doświadczonym nauczycielem i coachem. Sporą ilość nagrań z jego wystąpień można znaleźć na kanale Youtube wspomnianej Fundacji. Podczas lektury ani razu nie odniosłem wrażenia, iż przekazywane treści są tylko zbiorem na szybko zebranych wiadomości o zen. Zawarta w książce wiedza jest z całą pewnością efektem wielu godzin pracy autora. Pracy prezentującej zen różnej publiczności – moim zdaniem widać to w sposobie, w jaki autor z wielu stron próbuje przedstawić podstawy zen. Na tyle różnorodnie i obrazowo, aby każdy mógł pojąć czym tenże zen jest (jak i czym nie jest). Wieńczące książkę odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania wyśmienicie dopełniają zastosowaną metodę.

Z takiej też perspektywy mogę powrócić do swojego stwierdzenia z początku tego tekstu. Jeżeli zen jest po prostu praktyką, trudno uważać się za „eksperta” od niej. Można co najwyżej być właśnie praktykiem. I jako (bardzo początkujący) praktyk, mogę napisać, iż książka odpowiedziała na wszystkie moje pytania. Na tyle dokładnie by rozpocząć własną (oby codzienną) – praktykę. Oczywiście moja nieograniczona ciekawość, mocno zorientowana na poznanie dyskursywne, nie została w pełni zaspokojona (co chyba nigdy zresztą nie nastąpi). Aczkolwiek dam posłuch autorowi, aby nie próbować rozpoczynać przygody z zen z pozycji rozumu. Nietzsche pięknie wyraził tę myśl w „Jutrzence” – „Najpierw i przede wszystkim dzieła! To znaczy ćwiczenie, ćwiczenie, ćwiczenie!”. Tedy na tym etapie, pozostaje tylko usiąść na poduszce…

Czy da się do opisywanej pozycji w jakikolwiek sposób „przyczepić”? Myślę, że tak, aczkolwiek tylko w przypadku, kiedy czytelnik rozpoczął lekturę z określonym nastawieniem. Autor bowiem skupia się na odpowiedzi na postawione już przeze mnie pytanie – czym to całe zen jest? Nakreślony kontekst historyczny służy tylko i wyłącznie odpowiedzi na to pytanie. Jeżeli spodziewasz się, Droga Czytelniczko lub Drogi Czytelniku czegoś innego – nie znajdziesz w książce Alexandra Poraj-Żakieja nic więcej. Opisy ceremoniałów? Bardziej rozbudowany rys historyczny? Metafizyka zen? Przykro mi, tego recenzowana pozycja nie oferuje. „Pusta Chmura”, linia zen, której autor jest mistrzem, jest linią świecką. Powstała głównie po to, aby umożliwić ukazanie bogactwa zen społeczeństwom Zachodu. Bogactwo bez naleciałości kulturowych czy strcite religijnych. I z takiej pozycji przedstawiany jest zen w opisywanej książce. Czy to błąd? Jak wspomniałem powyżej – to zależy. Jeśli pragniesz po prostu dowiedzieć się o co chodzi z tą całą „śmiercią na poduszce” – wtedy z czystym sercem mogę rekomendować lekturę „Wprowadzenia do Zen”. Jeśli potrzebujesz czegoś innego – wtedy sugeruję poszukać gdzieś indziej.

PS. Fotografie użyte w tekście pochodzą ze strony wydawnictwa i zawierają odnośniki do książki w fundacyjnym sklepie.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén