Moje zapiski z podróży po fascynującym świecie ludzkiej myśli i ducha

Kategoria: Czytamy klasyków Strona 1 z 2

Byung-Chul Han „The agony of Eros”

Byung-Chul Han jak już kiedyś wspominałem – to jeden z najbardziej popularnych obecnie filozofów na świecie. Pisze dużo (choć całe szczęście – krótko) na wiele różnych tematów. Jednym z nich jest miłość, którą eksploruję w „Czytaniu klasyków” od jakiegoś czasu. Dlatego też z wielką radością zabrałem się za lekturę „The agony of Eros”, która jest diagnozą stanu miłości w dzisiejszych czasach.


Słowem wstępu

Zanim przejdę do samej treści, wypadałoby napisać kilka słów o samej książce. Niestety – „The agony of Eros” (na co może wskazywać podawanie tytułu oryginalnego), nie została przetłumaczona na język polski. Co więcej – korzystam z wersji elektronicznej, dlaczego też nawet nie będę się silił na próby podawania stron cytatów (jeśli takowe będą). Fakt, nie jest to Platon czy Arystoteles, gdzie istnieje uzgodniona paginacja/numeracja fragmentów, ale wolę uprzedzić zawczasu. Cytaty rzecz jasna również będę podawał w oryginale – język filozofa jest dość prosty i zakładam, że każdy dziś jest w stanie w miarę bez problemu zrozumieć treść książi.

Esej jest krótki, zatem jest to o tyle ciekawe, że posiada ona wstęp, który napisał nie kto inny jak Alain Badiou. Kim jest Alain spytacie? Polecam jak zawsze niezawodną Wiki (też w wersji angielskiej, bo wpis polski jest dość ubogi). Aczkolwiek istotną rzeczą jest stanowisko, jakie zajmuje Alain Badiou jako filozof. Jest on bowiem przeciwnikiem myśli postmodernistycznej i obrońcą koncepcji Prawdy (tak, przez duże P). O ile esej Byung-Chul Hana jest dość „płynny”1, tym ciekawiej wybrzmiewa osoba autora wstępu.

By zaznaczyć rzecz dobitniej, warto rozpocząć od otwierającego cytatu, który bardzo dobrze podsumowuje ideę, którą koreański myśliciel opisuje w swym dziele:

In this book, Byung-Chul Han bears witness to how love—in the strong sense that a long historical tradition has granted it—is threatened. Perhaps it is already dead—at any rate, it is gravely ill. Hence the title, The Agony of Eros.

Więcej chyba nie trzeba. W kilku rozdziałach, autor przedstawia swoją wizję współczesnego społeczeństwa i miłości (oraz jej zaniku) w tymże. Miłość bowiem, jako spotkanie Drugiego/Innego oraz proces nie poddający się w jakikolwiek sposób analizie transakcyjnej proces, stoi w zupełnej sprzeczności ze współczesną kulturą i gospodarką (post/neo) kapitalistyczną. Twierdzenie mocne i znaczące. Zatem by nie trzymać Was więcej w oczekiwaniu – przejdźmy bezpośrednio do lektury.

Melancholia

Pierwszy rozdział rozpoczyna się od stwierdzenia, iż to nie nadmiar wyboru prowadzi do współczesnych problemów z miłością. Prawdziwej miłości nie przeszkadza fakt, że można wybierać spośród tak różnych Wielu czy też Innych (angielskie tłumaczenie posługuje się tutaj słowem „Other”). Rzecz leży w tym, że to Inny jako taki, stracił dziś mocno na znaczeniu i wartości. Inny – czyli nie ja – stanowi zagrożenie dla Mnie Samego. Moje ego (w sensie potocznym, nie Freudowskim) nie jest przygotowane na to, aby wziąć na swoje barki ciężar konfrontacji i spotkania z Innym. Wymiana? Handel? Qui pro quo? A to co innego.

Co więcej – Inny jest zupełnie oddzielnym ode mnie podmiotem. Osobą. W dzisiejszym narcystycznym społeczeństwie – gdzie ego i narcyzm rozmywają granice tego co moje i obce (bo wszystko powinno być moje i służyć tylko mnie) – zauważenie Innego i wejście z nim w relację na równych zasadach wydaje się granicą nie do przekroczenia. Pełne depresji ego, fałszywie postrzega sukces (jakiegokolwiek rodzaju), jako sposób na życie i uwolnienie się od tejże depresji. Niestety, by to osiągnąć, traktuje Innego jako proste lustro, w którym ogląda swój sukces (albo też jego brak). To uprzedmiotowienie Innego, uniemożliwia wyjście z tego narcystycznego kołowrotka. Eros jest tym, co mogłoby nam dziś pomóc, do tego jednakże potrzebujemy otworzyć się na Innego. Rzecz niemalże nie do pomyślenia.

By przekroczyć tę granicę, potrzebujemy katastrofy. Czegoś, co sprawi, że atypowy (w nawiązaniu do greckiego – a-topos – czyli pozbawionego miejsca) Inny zostanie zauważony i uznany w całej swej inności i bogactwie. Byung-Chul Han powołuje się w tym rozdziale (stąd też i tytuł) na film Larsa von Triera „Melancholia”2. To właśnie kosmiczna katastrofa przedstawiona w dziele von Triera, doprowadza do głębokiej przemiany głównej bohaterki. Podobnej katastrofy potrzebujemy i my.

Herein lies the dialectic of the disaster, which also structures Melancholia. Catastrophic fatality abruptly switches over into salvation.

Being able not to be able

Rodział drugi zaczyna się krótkim streszczeniem koncepcji Michaela Foucault, a także przedstawieniem idei, którą autor w pełni nakreślił w „Społeczeństwie zmęczenia”. Przejście z „należy” do „chcę” lub też „mogę”, naznaczyło też współczesną miłość. W jaki sposób? Ano choćby w taki:

As an entrepreneur of the self, the achievement-subject is free insofar as he or she is not subjugated to a commanding and exploiting Other.

Ego nadyma się do niemożliwych wręcz rozmiarów, po części dlatego, że nie ma granic w postaci Innego. Będąc jednocześnie rzeźbiarzem i kamieniem, nie mający z Innym styczności, tracimy w ten sposób umiejętność nawiązywania z tymże jakichkolwiek relacji. Co więcej, jak twierdzi autor (posiłkując się dalej myślą Foucaulta, którą jednakże tutaj krytykuje) – to wszystko dzieje się pod płaszczykiem wolności. Oficjalnie przecież – nie ma nikogo kto by mnie ograniczał. Nie ma już nadzorcy i panującego. Inny nie rządzi mymi krokami. Jestem kapitanem mego życia3.

Dlaczego to coś złego? Ano dlatego, że zdaniem filozofa taka struktura społeczna, uniemożliwia odczucie ulgi czy też odkupienia! W permanentnie kręcącym się kołowrotku naszego życia – ciągle dziejącego się „procesu” – jednostka będąca zarazem nadzorcą i nadzorowanym, nie jest w stanie zatrzymać się choćby na chwilę. W sytuacji, gdy to Inny zakreślał granice naszej wolności, był on również dawcą ulgi/odkupienia (w książce łącznie określane słowem relief). O dziwo – ograniczenie naszej wolności – było jednocześnie jedynym sposobem na to, aby móc jasno oddzielić wysiłek od odpoczynku. Dług od spłaty. Cytat potrzebny koniecznie:

Eros is a relationship to the Other situated beyond achievement, performance, and ability. Being able not to be able (Nicht-Können-Können) represents its negative counterpart. The negativity of otherness—that is, the atopia of the Other, which eludes all ability—is constitutive of erotic experience […] A successful relationship with the Other finds expression as a kind of failure. Only by way of being able not to be able does the Other appear.

Czym dziś jest Eros i doświadczenie erotyczne? Produktem, który ma służyć tylko i wyłącznie zaspokojeniu konkretnej potrzeby. Czy da się mieć prawdziwą relację z produktem?

Today, love is being positivized into a formula for enjoyment. Above all, love is supposed to generate pleasant feelings. It no longer represents plot, narration, or drama—only inconsequential emotion and arousal. It is free from the negativity of injury, assault, or crashing. To fall (in love) would already be too negative. […] Achievement society—which is dominated by ability, and where everything is possible and everything occurs as an initiative and a project—has no access to love as something that wounds or incites passion. […] Otherness is not consumable difference. Capitalism is eliminating otherness wholesale in order to subordinate everything to consumption. Eros, however, represents an asymmetrical relationship to the Other. As such, it interrupts the exchange rate. Otherness admits no bookkeeping. It does not appear in the balance of debt and credit.

Bare life

Nakreślona przez Byung-Chul Hana wizja nie napawa optymizmem. Nie zatrzymuje się on jednak na tym – zwraca się do historii filozofii, aby pokazać jak to z Erosem drzewiej bywało. Rzecz jasna – zaczyna od Platona, który w „Uczcie” opisywał rzecz na samym początku zachodniej myśli filozoficznej. Miłość tam opisana4 to mania, szaleństwo i poddanie się. Taka wizja nie za bardzo wpisuje się we wspomniane w poprzednim rozdziale „wyzwolenie” od Innego. Jak pisze filozof:

Such injury and transformation constitute its negativity. Today, through the increasing positivization and domestication of love, it is disappearing entirely. One stays the same and seeks only the confirmation of oneself in the Other.

Byung-Chul Han powołuje się na pracę Evy Illouz5, gdzie miłość jest opisywana „femininatywami” – pozytywnymi określeniami takimi jak „miły”, „przyjemny”, „słodki” et cetera. Szaleństwo? Przykro nam, nie dowieźli. W ten sposób, Eros zostaje pozbawiony charakteru „negatywnego”6. Tym samym, przestaje być pełnoprawną całością. Całością, która umożliwia przekroczenie siebie, transgresję, wyjście ponad i stworzenie nowej jakości. Uładzona i „spozytywizowana” miłość jest jałowa i niepełna.

Autor buduje na tym stwierdzeniu dalej, przywołując myśl Hegla7 – konkretnie dialektykę pana i niewolnika. W konflikcie tych dwóch, to zwycięzca – Pan – jest tym, który przezwyciężył strach przed śmiercią. Przegrany – niewolnik – przegrał, gdyż bał się owe życie stracić8. Zadowala się on „czystym życiem” (bare life – stąd tytuł tego rozdziału, później również utożsamiane przez autora z pracą). Los niewolnika nie jest czymś pożądanym. Tymczasem dziś, większość z nas, poprzez wyrzeczenie się negatywnego aspektu Erosa, dobrowolnie zakłada kajdany.

Nic nie odda lepiej całości wywodu niż pełen cytat:

Eros as excess and transgression denies both work and bare life. Thus the slave, who holds fast to life and labors, proves incapable of erotic experience—of erotic desire. Today’s achievement-subject is equal to the Hegelian slave in all respects except for the fact that he does not work for the master, but rather exploits himself of his own volition. As an entrepreneur of the self, he is master and slave at once. The issue here concerns a fateful unity that Hegel did not consider in his dialectic of master and slave. The subject of auto-exploitation is just as unfree as the subject of allo-exploitation. If we understand the dialectic of master and slave as the history of freedom, there can be no talk of the “end of history,” for we are still far from being truly free. Following this logic, we are witnessing a stage of history when slave and master form a unit. It means that we are enslaved masters or slaves who think themselves masters, not free human beings who will achieve reality at the end of history.

Auć! Autor rozwija dalej koncept Absolutu u Hegla konkludując, że to w końcu Inny jest jedynym sposobem, abyśmy mogli spełnić nas samych. Co więcej – wracamy do wizji z rozdziałów poprzednich, do wspomnianych narcyzmu i depresji. Depresja – w rozumieniu Byung-Chul Hana, to niemożność „domknięcia” lub „zakończenia” rzeczy. W społeczeństwie jednostek, które są wciąż i wciąż „w procesie osiągania”, widmo końca jest niewidoczne. Miłość jest właśnie takim zakończeniem. Albo też może być, ale nie bardzo jest ona dla nas obecnie dostępna, gdyż jest ona darem od Innego. A przecież już ustaliliśmy – Innym nie jesteśmy zainteresowani.

Porn

Chwytliwy tytuł rozdziału, nie przeczę 😉 Aczkolwiek nie wydaje się w tym miejscu dziwić. Autor wskazuje w nim, że szeroka „pornografizacja”9, bo przecież nie nazwiemy tego erotyką per se jest kolejnym powodem, dla którego Eros dziś jest w odwrocie. Miłość o charakterze erotycznym, rozwija się i trwa w niedopowiedzeniu, tajemnicy i obecności Innego. Czym jest porno? Posiłkując się myślą Giorgio Agambena, autor określa je jako desakralizację i profanację. Cały rozdział to tak naprawdę polemika właśnie z myślą Agambena, ale dla naszych rozważań można by tu zakończyć. Porno to po prostu czyste, naukowe niemalże (sine ira et studio) ukazywanie naszych bare lives.

Fantasy

Byung-Chul Han nawiązuje w tym rozdziale ponownie do Evy Illouz, która nakreśliła obraz miłości z czasów ery przed-informacyjnej, jako opartej głównie na wyobrażeniach i brak konkretu. Dziś, w erze mediów społecznościowych i jakże inwazyjnych środków komunikacji, mamy do czynienia z przeciwieństwem takiego obrazu miłości. Dziś w ramach „zapoznania się” w aplikacjach randkowych, nierzadko otrzymuje się  – niepozostawiających żadnego pola dla imaginacji – zdjęcia o charakterze czysto anatomicznym. Tym samym wspomniane już w poprzednim rozdziale niedopowiedzenie czy tajemnica zupełnie znikają. Stąd też i tytuł tego rozdziału – fantazja, mniemanie, wyobrażenie – tego już współczesny Eros nie posiada.

Posiłkując się przykładem „Madame Bovary” (oraz polemizując z tezami Evy Illouz) autor kontynuuje swoje rozważania dochodząc do wniosku, że dziś zanika kolejna istotna dla Erosa rzecz – pożądanie. Brzmi to wręcz zaskakująco, ale przyczyną jest tutaj dwuznaczność tego pojęcia. Filozof zaznacza to dość wyraźnie, gdy pisze następująco:

Instead, unchecked freedom of choice is threatening to bring about the end of desire. Desire is always desire for the Other. The negativity of privation and absence nourishes it. As the object of desire, the Other escapes the positivity of choice. Today’s ego, with its “endless capacity to enunciate and refine criteria in mate selection,”10 does not desire. To be sure, consumer culture is constantly producing new wants and needs by means of media images and narratives. But desire is something different from both wanting and needing.[…] Thresholds and transitions are zones of mystery and riddle—here, the atopic Other begins. When borders and thresholds vanish, fantasies of the Other disappear too. Without the negativity of thresholds or threshold-experiences, fantasy withers. The contemporary crisis in literature and the arts stems from a crisis of fantasy: the disappearance of the Other. This is the agony of eros.

The politics of Eros

W dzisiejszych czasach tak naprawdę to wszystko ma jakiś aspekt polityczny. Tym bardziej nie dziwi, że w eseju poświęconym Erosowi da się znaleźć rozdział tejże polityce dedykowany. Co prawda, nie rzecz w „polityce miłości” (kojarzonej z pewną opcją polityczną kilka lat temu), ale z:

Eros makes thumos bring forth beautiful deeds. Thumos, then, would be where eros and politics touch. However, contemporary politics—which lacks not only thumos, but eros as well—has degraded into mere work. Neoliberalism is depoliticizing society in general—and not least of all, by replacing eros with sexuality and pornography. It is based on epithumia. In a burnout society of isolated, self-alienated achievement-subjects, thumos is also withering away. Communal action—a we—now proves impossible.

Dla tych, co mogą nie pamiętać. Logos dla starożytnych Greków reprezentował racjonalną część duszy, thumos to pożądliwa/gniewliwa jej część (odpowiada choćby za dumę), zaś epithumia to część najniższa – zwierzęca, łączona z przyjemnościami ciała. Przedostatni rozdział eseju zbiera tak naprawdę wszystkie wcześniej opisywane wątki. Eros może być siłą, która jest w stanie dokonać zmiany – również o charakterze politycznym.

Political action is mutual desire for another way of living—a more just world aligned with eros on every register. Eros represents a source of energy for political revolt and engagement.

Zmiana zresztą nie jest możliwa bez otwarcia się na Inne(go) – konstytutywna rzecz również dla Erosa. Wraz z uwiądem tego ostatniego, dokąd zmierzamy w kategorii polityki? Myślę że każdy obserwator rzeczywistości widzi to na co dzień. Plemienność, bańki informacyjne i absolutna niemożność porozumienia. Autor jednak zostawia nas na koniec rozdziału z pewnym optymistycznym przekazem:

Eros manifests itself as the revolutionary yearning for an entirely different way of loving and another kind of society. Thereby, it remains faithful to what is yet to come.

The end of theory

Ostatnia część eseju jest jego swoistym podsumowaniem, aczkolwiek bez sensownego intelektualnego planu. Mam na myśli to, że autor kreuje pewien obraz, który nie za bardzo poddaje się prostemu streszczeniu czy opisowi. Dlatego też – tolle, lege 😉

 

Ancient Symphosium from Wikimedia

Platońska „Uczta” w tłumaczeniu Witwickiego

Trudno byłoby wyobrazić sobie jakąkolwiek listę dzieł filozoficznych, na której zabrakłoby „Uczty” Platona. Utwór to wręcz posągowy – budzący zachwyt czytelników od tysięcy lat. I słusznie! Platon bowiem wielkim filozofem był! Nic dziwnego zatem, że w ramach czegoś trochę luźniejszego, nie mogło tego utworu zabraknąć w moim „Czytaniu Klasyków”.

Wstęp do wstępu

Zanim przejdę do meritum, muszę niestety rozpocząć od szeregu uwag wstępnych. „Uczta” jest dziełem naprawdę wielkim – doczekała się też tym samym szeregu translacji na nasz język ojczysty. Najbardziej klasycznym jest rzecz jasna tłumaczenie Władysława Witwickiego. To właśnie przekłady Witwickiego były tymi, z którymi rozpocząłem swoją przygodę z platonizmem, dobrze ponad dwadzieścia lat temu.  Zasadniczo nie jest to nic dziwnego – na przełomie wieków w mojej miejskiej bibliotece nie było po prostu innych. Fakt, same dialogi Platona nie są przedmiotem ciągle ponawianych przekładów. Aczkolwiek w przypadku „Uczty” mamy do czynienia z ciekawą sytuacją. Dzieło to bowiem, doczekało się szeregu tłumaczeń, z których każde ma zupełnie inny charakter. Nie za bardzo widzę sens, aby enumeratywnie wyliczać  charakterystyki każdego z nich. Zainteresowanym polecam przeczytać ciekawe podsumowanie dotyczącego tego zagadnienia, które można znaleźć na stronach „Kultury Liberalnej”.

Zamiast wstępu właściwego

Dialogi Platona zaczynają się różnie. Czasem jesteśmy wrzuceni w ich treść in medias res, zaś czasem scena i aktorzy na niej szkicowani są bardzo długimi (w sensie czasu trwania) pociągnięciami pędzla. Tak właśnie jest w przypadku „Uczty”. By nie przysnąć po kilku pierwszych stronach, dobrze jest rozpocząć lekturę od doskonałego wstępu, napisanego przez Władysława Witwickiego. Wstępu dość długiego10, aczkolwiek idealnie wprowadzającemu w nastrój wydarzenia, które Platon będzie nam opisywał. Niczym przedniej jakości wino, sugeruję zarezerwować sobie dla lektury trochę więcej czasu. Niczym nie zmąconego, a i w sumie kieliszek dobrego cabernet z pewnością nie zaszkodzi. Nie odmówię sobie w tym miejscu cytatu z owego wstępu, który bardzo sugestywnie odmalowuje scenę, w której będziemy się poruszać.

Towarzystwo inteligencji ateńskiej zeszło się wieczorem w roku 416 przed Chr. i rozmawia po kolacji o rzeczach mądrych. Bawią się. Chwilami puste, dziecinne prawie żarty, chwilami bajka i mit, to znowu rozkoszna gra słów wieloznacznych i gra na trudnym instrumencie dobrej mowy, chwilami zachwyty myślowe i słowa oderwanych objawień, to znowu apoteoza człowieka, pana nad sobą i pana nad otoczeniem. To wszystko na tle rozmowy o Erosie. Kobiet nie ma, a jest nastrój kwiatów w powietrzu; drewnianych uczonych nie ma, a jest atmosfera jasnej, prostej, a bystrej myśli, niby blask jasnych oczu Pallady; jest rozkosz myślenia pojęciami ogólnymi, niby stąpanie po szczytach tam, gdzie obłoki blisko, a niżej gaje róż.

Jeśli chodzi o samą treść dialogu, to na dobre rozpoczyna się on w księdze V (od podania tematu dyskusji), a pierwsze wystąpienie dotyczące Erosa autorstwa Fajdrosa rozpoczyna się w księdze VI.

Miłość jako transakcja, choć w wysokich rejestrach – Fajdros

Fajdros to młody człowiek – choć raczej niewielkiego rozumu jak i statusu majątkowego. Tak naprawdę jego wystąpienie dotyczące Erosa jest wyłącznie wstępem dla mającego przemawiać po nim Pauzaniasza. Sama wypowiedź Fajdrosa jest dość krótka, a do tego dość prosta, by wręcz nie powiedzieć – prostacka. Sprowadza on miłość do prostego „strażnika porządku”, gdzie to wizja utraty twarzy przed ulubieńcem, ma być podstawą dla szczęśliwego tworzenia społeczeństw. Transakcyjny charakter tego podejścia wręcz bije po oczach (VI E):

Więc, gdyby to można by było stworzyć państwo lub wojsko złożone z miłośników i oblubieńców, z pewnością nie znaleźliby lepszego pierwiastka porządku społecznego, jak wzajemne powstrzymywanie się od postępków złych, chęć odznaczenia się w oczach drugiego i współzawodnictwo wzajemne. Tacy, choćby ich mało było, zwyciężyliby powiem, cały świat. Bo mężczyzna, który kocha, raczej zniósłby, żeby go wszyscy inni, niż żeby go oblubieńcy widzieli, jak szeregi opuszcza albo broń rzuca;

Nieciekawy to obraz miłości. Co więcej, Fajdros próbuje podeprzeć swoją argumentację wzniosłym tonem, przywołując przykłady tejże z mitów. Brzmiałoby to może nie tak źle, gdyby tylko na tym poprzestał. Aczkolwiek na sam koniec swej przemowy, „wrzuca” taki oto fragment (VII B):

Ale bogowie istotnie najwięcej czczą tę dzielność, która się w miłości objawia, i doprawdy więcej się dziwią i podziwiają, i nagradzają [wyróżnienie moje] gdy oblubieniec miłośnika kocha, niż gdy miłośnik oblubieńca. Bo miłośnik ma w sobie raczej coś boskiego, aniżeli ulubieńcy; bóg w nim przecież mieszka.

Ostatnie zdanie to ciekawy wątek, który był dość szeroko rozpowszechniony w starożytności, nawiąże też do niego za chwilę Pauzaniasz. Moją uwagę tutaj zwrócił jednakże aspekt nagradzania miłości przez bogów – nagradzania miłośnika. Znów to transakcyjne podejście do miłości!

Pauzaniasz – oddawanie się innym jako cnota

Drugi z mówców to Pauzaniasz – sofista. Słychać w jego wypowiedzi retoryczny sznyt i umiejętność czarowania słuchaczy. Zaczyna od jasnego wskazania, iż należy pierwej ustalić, o którym to Erosie mówimy. Albowiem tak jak i Afrodyty (do której to orszaku Eros miał należeć) mamy dwie11, tak też i dwóch Erosów. Zanim jednak pociągnie dalej ten wątek, sofista niejako „od siebie” dodaje następującą wypowiedź (VIII E).

Bo z każdą czynnością tak się rzeczy mają: sama przez się nie jest żadna ani zła, ani dobra. Ot jak to, co my teraz robimy; człowiek pije, śpiewa, rozmawia; to, samo przez się, nie jest jeszcze piękne. Będzie takim dopiero zależnie od tego, jak my to robić będziemy. Bo dobrze i pięknie zrobiona rzecz dobrą się staje; niedobrze zrobiona jest złą.

W tym momencie jak mniemam, siedzący kilka miejsc dalej Sokrates pewnie się zagotował w środku. Wszak wychodzi z tego, że dobrze (zgodnie z zasadami sztuki) popełnione morderstwo, jest czymś dobrym i pięknym! Wyborne! Choć ta wypowiedź wygląda jak przerywnik reklamowy (w końcu Pauzaniasz jako sofista zarabiał na odwracaniu kota ogonem12), nasz mówca wróci do niej w dalszej części dialogu.

Wróćmy jednak do naszego ErosaPauzaniasz kontynuuje wątek dualizmu pochodzenia Afrodytytym samym tworząc obraz dwóch różnych Erosów. Jednego wszetecznego, co jeno za ciałami goni. Drugi zaś – niebiański – skupia się na pierwiastku męskim. Obraz to może i ciekawy, ale znów spod powierzchni wychyla łeb hydra transakcyjności, gdy sofista twierdzi (181 VIII E).

I powinno by istnieć prawo zakazujące kochania nieletnich, żeby człowiek na niepewne tylu trudów nie tracił [podkr. moje]. Bo z takiego chłopaka nie wiadomo jeszcze, co będzie; coś nędznego czy coś dzielnego na duszy i ciele.

Niesmak te słowa pozostawiają na języku. Pauzaniasz jakby tego świadom, odwraca uwagę słuchaczy omawiając zwyczaje najróżniejszych nacji w tej dziedzinie, aby dojść do rozwinięcia myśli, którą rozpoczął Fajdros. Otóż w przypadku zakochania, występuje coś na kształt szaleństwa. Ba! Jest to szaleństwo, które miłośnikowi uchodzi na sucho, niezależnie czego by nie dokonał. Najtrafniej słychać to w następującym fragmencie (183 B-C).

Co więcej, powiadają, że kiedy taki [zakochany – przyp. mój] nawet przysięgnie i złamie przysięgę, bogowie mu przebaczą, a innemu nie. Bo powiadają, że przysięga w miłości nie obowiązuje. Tak to i bogowie, i ludzie na wszystko pozwalają temu, który kocha; tak przynajmniej prawo mówi tutejsze. I stąd można by wnosić, że w tym tutaj państwie uchodzi za zupełnie piękną rzecz i kochanie, i łączenie się węzłami przyjaźni z miłośnikami.

Wracamy następnie do wątku, o którym pisałem powyżej – czynów dobrych, gdy są robione dobrze i vice versa. Miłowanie – twierdzi Pauzaniasz – jest czymś dobrym gdy miłuje się osoby dobre, zaś jest czymś złym, gdy miłuje się osoby złe. Złe – czyli takie, którymi powoduje Eros rozpustny, co jeno dobrem i widokiem ciała się zaspokaja, które to rzeczy są niestałe i zmienne. Budując na tym, nasz sofista rozbudowuje to porównanie, aby wykazać, że i miłowanie za pieniądze czy zaszczyty nie jest czymś dobrym. Są to bowiem rzeczy niestałe i zmienne, tedy i miłość na nich budowana nie może być czymś dobrym. Jedyną przyczyną, dla której można się miłośnikowi oddawać jest cnota (184 XI).

I jest u nas rzeczywiście taki pogląd przyjęty, że gdy się ktoś oddaje drugiemu, bo wierzy, że się za jego sprawą stanie lepszym, mądrzejszym czy dzielniejszym w jakim innym kierunku, wówczas taka dobrowolna niewola ani nie uwłacza nikomu, ani za podłe nie uchodzi pochlebstwo.

Transakcyjne, ale jakże szlachetne. Przypomina to trochę Arystotelesa, wraz z jego koncepcją przyjaźni jako wspólnego dążenia do rozwoju cnoty.

Eryksimachos, czyli kołysanka

Pauzaniasz zakończył mocnym akcentem – wskazując, że miłość jest metodą na budowanie cnoty. Nie rozwija tego rzecz jasna, a sprytnie zatrzymuje się w miejscu, gdzie jego przemowa brzmi wzniośle i mądrze. Następnie, jako przerywnik przed wypowiedzią Arystofanesa, na scenę przepycha się Eryksimachos. Stary dziadyga, moralista i nudziarz niemożliwy. Witwicki tak go przedstawia, ale i bez tego czytelnik ma wrażenie, że nagle przeniósł się w akademickie ławy, aby słuchać porywającego (tylko dla prowadzącego) wykładu, o rozmnażaniu muszek owocówek. Szczerze? Szkoda mi klawiatury na pisanie tutaj czegokolwiek.

Arystofanes, czyli dawca mitu

Następnym mówcą jest Arystofanes – pisarz i głowa znacznie tęższa od poprzednika. Aczkolwiek jego wypowiedź tak naprawdę nie ma charakteru stricte filozoficznego, opowiada za to mit o dwóch połówkach. Znany powszechnie więc i nie ma go co tutaj ponownie przytaczać. Ma charakter bardziej wprowadzający do ostatniego z mówców – Agatona, organizatora i gospodarza całej imprezy.

Agaton, czyli back to the basics

Agaton jako orator i pisarz, na samym początku swej przemowy przywraca towarzystwo do porządku. Otóż mieli bowiem chwalić Erosa, a nie jego dary czy miłość jako taką! No i niestety – poszły konie po betonie. Agaton swą przemowę zamienia w jeden wielki pean na cześć Erosa, gdzie przydaje mu takie własności jak dzielność, młodość, delikatność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo, mądrość i gdyby go Platon w karby dialogu nie wziął, to i cały słownik cnót byśmy z Agatonem przerobili. Choć w sumie i przerobiliśmy, bo swoją wypowiedź kończy czymś na kształt hymnu, gdzie ponownie wszystkie piękne cechy Erosa przedstawia. Mowa to może piękna, słuchacze oczarowani, ale jakoś i treści w niej niewiele, jak i mądrość się jakby gdzieś po drodze zgubiła. Witwicki cierpko to komentuje i ja się z nim zgadzam. Choć ma to swój ukryty cel. Oto bowiem na scenę wchodzi Sokrates.

Sokrates – człowiek prosty

Naczelny satyr Aten nie bawi się w subtelności i od razu atakuje wytaczając najcięższe możliwe działa. Po to była przemowa Agatona, aby Sokrates mógł uruchomić opcję nuklearną (XX 198 D).

Bo cóż? Ja jestem człowiek prosty. Toteż mi się wydawało, że kiedy się cokolwiek chwali, trzeba o tym prawdę powiedzieć i koniec. Potem z tego wybrać rzeczy najpiękniejsze i podać w możliwie odpowiednim porządku. I bardzom był nawet z tego dumny, że będę dobrze mówił, bo prawdę znam. A to, widać, nie był właściwy sposób chwalenia; tu trzeba, jak uważam, tyle pięknych i wielkich rzeczy przylepić danemu przedmiotowi, ile tylko można, a wszystko jedno, czy on taki jest naprawdę, czy nie. Choćby nawet było inaczej, to nic nie szkodzi.

„Zaorane”, jak to się podobno dziś mówi. Słuchacze się krygują, że jak to, gdzież to – mówże Sokratesie jak jest naprawdę. Ten zatem bierze się do dzieła, aczkolwiek wpierw nie odmawia sobie jeszcze włożenia szpilki Agatonowi, którego wypytuje o tegoż rozumienie Erosa. W elenktycznym13 procesie Agaton nie ma innego wyjścia jak przyznać, że proces kochania zakłada brak rzeczy, którą kochamy. Sokrates podsumowuje to w taki sposób (XX 200 E):

Więc i w tym wypadku, i w każdym innym, kto tylko pragnie, ten zawsze pragnie tego, co jeszcze nie istnieje, czego jeszcze nie ma, czego nie posiada, pragnie być takim, jakim jeszcze nie jest, pragnie tego, czego mu brak; taki, mniej więcej, jest przedmiot każdego pragnienia, miłości?

Tutaj od razu można się sprzeciwić, że Sokrates trochę żongluje słowami, niczym rasowy sofista. Miłość może też być pragnieniem utrzymania stanu obecnego, czegoś, co już posiadam. Jeśli kocham swoją umiejętność gry na pianinie, to raczej nikt mi jej nie zabierze, chyba że przydarzy się jakiś wypadek (dostanę w łeb patelnią dla przykładu). Tym samym kocham i jednocześnie posiadam, ale też kocham i zakładam że nie przestanę tej rzeczy posiadać. Nasz myśliciel ukazuje ten aspekt jako logiczną koniugację, a powinna być w użyciu alternatywa.

Drugim aspektem wypowiedzi Sokratesa jest nadbudowa na pierwszej – skoro kochamy coś, czego nie mamy, tedy skoro pożądamy rzeczy dobrych (i pięknych zarazem – jak to w Grecji starożytnej utrzymywano), to i Eros nie może obecnie być pięknym, ani dobrym. Konotacja dość obrazoburcza, na co Agaton14 słusznie się oburza, ale nie potrafi znaleźć dobrej intelektualnie odpowiedzi. Ten problem wyjaśni sam Sokrates w dalszej części dialogu.

Sokrates jako uczniak – Diotyma

Sokrates zdaje sobie sprawę, że trochę przejechał się po gospodarzu i reszcie uczestników spotkania. Tedy by rozładować atmosferę, przywołuje sytuację, w której sam był strofowanym uczniakiem bez wiedzy i zrozumienia. Nauczycielką filozofa była w przedmiocie miłości Diotyma z Mantinei15– reprezentująca mistyczny aspekt myśli Platona. Diotyma przemawia tak naprawdę słowami autora – jest to zresztą kulminacyjny moment całego dialogu. Cóż zatem mówi nam jego autor16?

Problem, na którym wyłożył się Agaton nie jest binarny. Jeżeli Eros miałby nie być piękny/dobry, to absolutnie nie znaczy, że od razu jest brzydki! Jest czymś pośrodku – na co Sokrates ochoczo przystaje. Wychodząc z tego założenia, oraz wracając do wspomnianej powyżej koncepcji braku, nauczycielka Sokratesa dochodzi do wniosku, że Eros jest czymś pomiędzy. Ani bogaty, ani biedny. Ani piękny, ani brzydki. Ani mądry, ani głupi. Ba! Nawet bogiem w pełni nie jest, a czymś jeno pośrednim i w tym byciu pośrednikiem właśnie między sacrum, a profanum leży cała jego rola. Diotyma mówi o tym bardzo wyraźnie (202 XXIII E):

On jest tłumaczem pomiędzy bogami a ludźmi: on od ludzi bogom ofiary i modlitwy zanosi, a od bogów przynosi ludziom rozkazy i łaski, a będąc pośrodku pomiędzy jednym i drugim światem, wypełnia przepaść między nimi i sprawia, że się to wszystko razem jakoś trzyma.

Wiemy już co robi – pytanie – skąd się wziął? Diotyma i na to ma odpowiedź w formie mitu – opisując jak to Eros jest dzieckiem poczętym przez Dostatek Biedę (oj, gruba to impreza była…). Mit cytowany przez filozofkę jest fajny i służy uprawomocnieniu twierdzenia, że Eros jest zawsze kimś pośrodku. Budując na tym, dochodzimy do jednej z najważniejszych myśli w całym dialogu – o „stadium środka” jeśli chodzi o mądrość, a także o samej naturze naturze Erosa (204 XXIV B):

– Moja Diotymo – powiadam – a któż się w takim razie zajmuje filozofią, jeżeli mądry nie, a głupi także nie?
– To – powiada – nawet i dziecko zrozumie, że ci, którzy są czymś pośrednim pomiędzy jednymi i drugimi. Do tych i Eros należy. Bo mądrość to rzecz niezaprzeczalnie piękna, a Eros to miłość tego, co piękne; przeto musi Eros być miłośnikiem mądrości, filozofem, a filozofem będąc, pośrodku jest pomiędzy mądrością i głupotą. I temu też winno jego pochodzenie. Bo ojciec jego mądry jest i bogaty, a matka niemądra i biedna. […] Z tego, co mówisz, uważam, żeś brał za Erosa przedmiot miłości, a nie miłość samą. I dlatego ci się Eros taki cudny wydawał. Tak, przedmiot miłości jest naprawdę piękny, subtelny, skończony i doskonały. Ale to, co kocha, wygląda inaczej, o tak, jakem ci powiedziała.

Cudowne połączenie wszystkich wątków, które miały miejsce do tej pory w dialogu. Kapłanka jasno pokazuje, że każdy z przemawiających nie trafił do końca w sedno, myląc przyczynę ze skutkiem, podmiot z przedmiotem. Platon odkrywa w tym miejscu swoją naukę o ideach – to one są przedmiotem miłości, wiedzy i poznania – natomiast my, mierne zlepki hyle17, jeno pośrednim podmiotem, który próbuje powrócić do wiedzy18 o rzeczach doskonałych.

Przebywamy w wysokich rejestrach, a rozmówczyni Sokratesa zamierza tylko bardziej mieszać w swym kapłańskim kotle. Od bowiem piękna, którego Eros pragnie, przechodzi rzecz jasna do tego, z czym go starożytni utożsamiali – dobra. Czym z kolei jest dobro, albo też co z niego wynika? (204 XXIV A,C)

[Diotyma] – A jakże będzie takiemu, który posiędzie dobro?
– Tu już – powiadam – łatwiej znajdę odpowiedź: będzie szczęśliwy.
– Naturalnie, bo szczęście polega na posiadaniu dobra i całkiem już nie potrzeba pytać, po co ktoś chce być szczęśliwy; owszem, odpowiedź jest już, zdaje się, skończona.
– Słusznie mówisz – powiadam.
– A to chcenie, ten popęd, ta miłość, uważasz, że jest wspólna wszystkim ludziom; uważasz, że wszyscy chcą zawsze dobro posiadać, i to jest miłość powszechna, czy jak mówisz?
– Tak, mówię, że to wspólne wszystkim.
[…]
– Otóż podobnie i z Erosem. W najgłówniejszym znaczeniu jest to wszelkiego rodzaju dążenie do dobra i do szczęścia. Najpotężniejsza to i najbardziej zwodnicza miłość.
[…]
– A zatem w ogóle, przedmiotem miłości jest wieczne posiadanie dobra.
– Świętą prawdę mówisz – powiedziałem.

Cel życia wyłożony niczym kozie na miedzy. Miłość jako dążenie do dobra i szczęścia. Definicja bardzo pojemna, wręcz aż za bardzo. Zauważyć bowiem trzeba, że przecież „dobro” i „szczęście” to terminy podstawowe – każdy z nich podstawić sobie może pod nie, co tylko pasuje. Rzecz jasna, Platon rozumie przez nie dążenie do wiedzy i kontemplacji (theoria) odwiecznej Prawdy w formie Idei. Jego uczeń – Arystoteles – dorzucił tutaj już tylko racjonalny aspekt ludzkiej myśliEpikurDiogenes czy później stoicy – mieli swoje pomysły co tym dobrem i szczęściem jest. Dzięki pojemności tej definicji, nie było też problemu, aby myśl Platona i potem neo-platońską tak szeroko zinternalizowała myśl chrześcijańska. Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

Nie koniec jednakże wywodu Diotymy! Moim zdaniem, po jakże wzniosłych słowach kobiety, mamy zabawne intermezzo, gdzie Sokrates wyraża opinię potencjalnego czytelnika dialogu. (206 XXV B):

– […] jakie zabiegi i wysiłki zasługują na nazwę miłości? Jaka to robota? Umiałbyś powiedzieć?
– Moja Diotymo, ręczę ci, że gdybym sam umiał, nie dziwiłbym się wtedy tak twojej mądrości i nie chodziłbym do ciebie uczyć się tego wszystkiego.
– Czekaj – powiada – ja ci powiem. Jest to zapładnianie tego, co piękne, zarówno co do ciała jak i co do duszy.
– To brzmi tak tajemniczo, jak wyrocznia, i nic z tego nie rozumiem.

Śmiechłem – że tak po nowopolsku napiszę. A na dowód mam zdjęcie własnego egzemplarza dialogu.

Fakt, za tą koncepcją skrywa się jeszcze bardziej szczegółowe przybliżenie filozofii Platona. Ludzie (choć nie tylko, bo zwierzęta dzielą z nami pewną część tego popędu), pragną piękna/dobra, które mają to prowadzić do szczęścia. To już ustaliliśmy. Jednakże skoro mówimy o szczęściu – to najlepiej by było, aby było ono wieczne. Szczęście na pięć minut to nie jest produkt, który się sprzeda. Pragniemy wiecznego spełnienia i satysfakcji. Tym samym Diotyma wskazuje na „zapładnianie”, jako sposób na doświadczenie tegoż szczęścia na wieki. Przenoszenie go na kolejne pokolenia. (XXVI 207 D):

Bo tutaj, w tych wypadkach, podobnie jak i tam, natura śmiertelna szuka sobie wiekuistego bytu i nieśmiertelności. A znaleźć ją może tylko na tej jednej drodze, że zostawia inną jednostkę młodą na miejsce starej. Przecież taki sam proces sprawia, że każda poszczególna istota żyje i jest, jak się to mówi, jedna i ta sama;

Bardzo szerokie pole do interpretacji się nam otwiera. Bo przecież na tym polega robota filozofa, aby właśnie dusze inne zapładniać do lepszego życia i zmiany19. Ale i też pobrzmiewa trochę anamneza oraz cała platońska nauka o ideach. To w wysokim rejestrze. Niestety, większość ludzi źle (z braku wiedzy rzecz jasna) interpretuje tę zasadę. Skupiają się na mało istotnych rzeczach, jak sława czy chwała. Owszem, może i ludzie będą o nas mówić i pamiętać, ale nie w tym rzecz leży. Inni z kolei, kierują się w stronę kobiet (tak, wiem, dziaderstwo pełną gębą), aby poprzez dzieci zmierzać  ku nieśmiertelności. Najwyższą jednakże rzeczą jest dążenie do wspomnianego „zapładniania dusz”. Diotyma mówi o tym tak. (XXVII 209 )

Ale są też tacy – powiada – co wolą zapładniać dusze, tacy, których dusze jeszcze bardziej są pełne nasienia, aniżeli ciała: nasienia, które się w duszy rodzić winno i w dusze ludzkie trafiać. A cóż się winno rodzić w duszy? Rozum i wszelkie inne dzielności. […] A największy rozum – powiada – to ten, który powinien państwem i domem rządzić, a któremu na imię panowanie nad sobą i sprawiedliwość. Więc kto tego nasienia od młodości jest pełen, ten coś boskiego ma w duszy.

Jednostka pełna tegoż właśnie „duchowego nasienia”, przyjemność znaleźć może największą tylko w fakcie znalezienia innej duszy, którą może zapłodnić. Ku chwale, cnocie i dobru. Dochodzimy w tym momencie do kulminacyjnej części wypowiedzi Diotymy. Przedstawi ona bowiem „plan na życie”, choć sama powątpiewa trochę, czy Sokrates w pełni jest w stanie pojąć jej nauczanie. Cały podrozdział XXVIII to krok po kroku opisane stopnie, jakie człowiek przechodzi w drodze miłości do wiedzy, piękna, dobra i szczęścia.

  • pierwej widzimy piękno w konkretnych ciałach fizycznych
  •  po czasie człowiek widzi, że piękno można znaleźć nie tylko w jednej postaci, ale w wielu innych. Jest tyle różnych ciał, które uznać należy za piękne
  • z piękna cielesnego, w toku rozwoju – człowiek zaczyna bardziej doceniać piękno ukryte w duszy
  • piękno owej duszy przejawia się w czynach i prawach – nie jest przynależne znów tej jednej konkretnej duszy, ale znaleźć można je w wielu miejscach
  • ostatnim krokiem jest piękno nauk

To jeno dopiero początek! Albo i prawie koniec – zależy jak patrzeć. W tym bowiem momencie, otwiera się przed człowiekiem prawdziwy świat. Cytat, cytat na gwałt potrzebny! (XXIX 211 B-E)

Otwiera się przed nim to, do czego szły wszystkie jego trudy poprzednie; on ogląda piękno wieczne, które nie powstaje i nie ginie, i nie rozwija się ani nie więdnie, ani nie jest z jednej strony piękne, a z drugiej szpetne, ani raz tylko takie, a drugi raz odmienne, ani takie w porównaniu z czymkolwiek, a z czym innym inne, ani też dla jednego piękne, a dla drugiego szpetne. I nie ukaże mu się piękno niby twarz albo ręce jakie, lub jakakolwiek cząstka cielesna, ani jako słowo, ni wiedza jakakolwiek, ani jako cecha jakiegoś, powiedzmy, stworzenia, ni ziemi, ni nieba, ani czegokolwiek innego, tylko piękno samo w sobie, niezmienne i wieczne, a wszystkie inne przedmioty piękne uczestniczą w nim jakoś w ten sposób, że podczas gdy same powstają i giną, ono ani się pełniejszym nie staje, ani uboższym, ani go żadna w ogóle zmiana nie dotyka.

Mistycyzm? Bóg? Misteria? Tutaj automatycznie zmierza moje myślenie, na pewno nie w stronę bezosobowej Idei. Ale to tylko moje odczytanie. Platon zresztą nie zwalnia tempa i wkłada w usta Diotymy jasne wartościowanie.

Na tym szczeblu życia, Sokratesie miły – mówiła niewiasta z Wieszczego Grodu w obcym kraju – na tym szczeblu dopiero życie jest coś warte: wtedy, gdy człowiek piękno samo w sobie ogląda. […] Czy nie uważasz, że dopiero wtedy, gdy ogląda piękno samo i ma je czym oglądać, potrafi tworzyć nie tylko pozory dzielności, bo on nie z pozorami obcuje, ale dzielność rzeczywistą, bo on dotyka tego, co naprawdę jest rzeczywiste. A skoro płodzi dzielność rzeczywistą i rozwija, kochankiem bogów się staje, i jeśli komu wolno marzyć o nieśmiertelności, to jemu wolno.

Tłumacz umieścił w tym miejscu piękny komentarz, który wyraża doskonale nastrój po tejże przemowie. Rola wieszczki się bowiem kończy – kończy się również wykład nauk Platona. Pewnie nie da się tego odczuć podczas czytania powyższych słów, ale musisz mi – Drog_ Czytelni_ uwierzyć – kołacze się po duszy katharsis gdy zapada ostateczna kropka wypowiedzi kapłanki.

Ku końcowi

Napięcie w dialogu staje się nie do wytrzymania i domaga się rozładowania. Autor dialogu czyni to bardzo prosto – niczym Deus ex machina – na scenę chwiejnym krokiem wkracza Alkibiades (dosłownie i w przenośni). Postać historyczna, ciekawa i pełna życia (choć w tym momencie trochę więcej niż pijana). Rolę do odegrania ma dwojaką – przerwania wywodu Sokratesa, czyniąc potencjalne komentarze czy pytania słuchaczy niemożliwymi. Tak się kończy nie tyle mowa czy wykład, ale wręcz kazanie. I słusznie. Dzięki temu dialog ten do dziś jest uznawany za jeden z największych wytworów zachodniej filozofii. To jednakże tylko jedna rola Alkibiadesa. Drugim jest w pewien sposób powrót do konkretu. Nowoprzybyły uczestnik uczty przedstawi swoją wizję Erosa, której bohaterem będzie tak naprawdę sam Sokrates. Jakby wzniosłe słowa z przemowy filozofa, by lepiej wybrzmieć i zakorzenić się w umysłach uczestników spotkania, trzeba było jeszcze raz młotkiem wbić do głów posiłkując się konkretnym przykładem. Przykładem Sokratesa właśnie, który w swej relacji miłosnej z Alkibiadesem jawi się właśnie jako ów wspomniany „zapładniacz dusz”. Kilka ostatnich stron dialogu jest ciekawych, zwłaszcza ze względu na zarysowanie ludzkiej strony Sokratesa20. Dla samej nauki o miłości jednakże nie dodający nic nowego.

Zamknąć zatem mój wpis trzeba jednym z najbardziej znanych cytatów Platona, który wyśmienicie opisuje postać jego nauczyciela. Nie tylko dlatego, że są to ostatnie zdania dialogu. Raczej dlatego, że jest, tak po ludzku, fajny 😉

Kiedy ich uśpił Sokrates, wtedy wstał i wyszedł, a za nim, jak zwykle Arystodemos. Poszedł Sokrates do Lykejonu, wykąpał się, potem dzień cały tak spędził, jak to zazwyczaj był czynił, a wieczorem poszedł do domu odpocząć.

Jak czytać teksty filozoficzne?

Pytanie w tytule nie jest wbrew pozorom retoryczne! Zastanówmy się przez chwilę – czy kiedykolwiek, ktokolwiek uczył nas, jak należy czytać tekst filozoficzny? Albo jak się uczyć? Ano właśnie. Tak myślałem.

Profesorowie filozofii go nienawidzą!

Jako osoba, która trochę tekstów w życiu przeczytała – a jeszcze więcej planuje przeczytać – myślę, że mam kilka spostrzeżeń, które mogą okazać się przydatnymi dla innych miłośników filozofii. Jak dla mnie nie są one w swej istocie odkrywcze, ale dobrze czasem zebrać „oczywiste oczywistości” w łatwą do strawienia pigułkę. Co więcej – przedstawiona poniżej metoda ma zastosowanie do uczenia się w ogóle – niekoniecznie jest aplikowalna tylko do filozofii. Od razu zastrzegam też, że porady poniżej przedstawione dotyczą poważnego podejścia do studiowania tekstów oraz nauki. Miłośnicy podejścia 4xZ (aczkolwiek wątpię by trafili i czytali ten blog) nie znajdą tutaj niczego dla siebie.

Jestem kwiatem lotosu…

Od tego należy zacząć. Od zostania kwiatem lotosu na tafli górskiego jeziora. Innymi słowy – na znalezieniu odpowiedniego czasu, miejsca oraz nastroju do zgłębiania tekstu. Nie chcę bawić się tutaj w tanią moralistykę, ale czasy mamy jakie mamy. Deficyt uwagi jest chorobą przybierającą charakter pandemii, czy jesteśmy tego świadomi czy nie. Lektura trudnych tekstów w ogólności, jest umiejętnością, która z każdym rokiem staje się coraz rzadsza. Głównie dlatego, iż nie mamy okazji by jej ćwiczyć. Dominującym sposobem przekazywania wiedzy są dziś materiały audiowizualne, skróty, fiszki czy podsumowania generowane za pomocą AI. Czytanie długich tekstów, gdzie wywód i rozumowanie jest rozłożone na wiele stron, staje się przedsięwzięciem trudnym i wymagającym.

Rzecz jasna nie wszystko stracone! Wszak ćwiczenie czyni mistrza. Aczkolwiek zanim rozpoczniemy lekturę należy z oczywistych przyczyn zadbać o to, aby wyeliminować wszelakie możliwe dystraktory. Czyli znajdźmy sobie ustronne miejsce, gdzie nie będziemy co chwilę rozpraszani przez domowników/osoby postronne czy też różne dziwne dźwięki. Nie polecam słuchania muzyki (choćby w słuchawkach) – według badań naukowych dotyczących procesu nauki i koncentracji, w najlepszym przypadku muzyka nie przeszkadza w tychże procesach. Ogólne wyniki metaanaliz jednakowoż pokazują, że pozytywnego wpływu na przyswajanie wiedzy muzyka raczej nie ma. Niezależnie od jej typu (klasyczna, „muzyka do nauki” czy heavy metal) oraz głośności. Cisza jest najlepszym towarzyszem przy lekturze. Dla tych, których otoczenie bywa dość głośne (ruchliwa ulica czy sąsiedzi imprezowicze) – polecam zwykłe słuchawki wytłumiające. Takie jakie noszą np. robotnicy na placu budowy. Kosztują niewiele, a robią świetną robotę (mam i sam stosuję).

Cisza i koncentracja to dopiero pierwszy krok – albowiem musimy pozbyć się największego zła dzisiejszych czasów – smartfona. Badania dowiodły, że już sama fizyczna obecność telefonu w zasięgu wzroku powoduje w nas kompulsywną chęć sięgnięcia po niego. Nawet jeśli wyciszymy wszystkie powiadomienia, czy też przełączymy urządzenie w tryb samolotowy. Nasz mózg dalej będzie nam wysyłał sygnały by sięgnąć po to przeklęte urządzenie, choćby na malutką chwilkę. Jak się to kończy – chyba każdy dobrze wie. Telefon zatem – poza zasięgiem wzroku.

Trochę większy problem jest z ekranami (niezależnie czy z laptopa czy stacjonarnym). Nie ukrywajmy – sporo tekstów dziś jest dystrybuowanych w formie elektronicznej. Z mojego doświadczenia wynika jedno – nic nie zastępuje tekstu w formie drukowanej. Tak, tak, ja wiem, oldschool i tyle. Niestety, rozliczne badania udowadniają, że teksty czytane z ekranu nie mają takiej przyswajalności jak te tradycyjne. Rozumiem jednakże, że czasem po prostu się nie da – a drukowanie 500 stron to niekoniecznie tania rzecz (albo w ogóle możliwa – np. w przypadku książek z DRM). Pewnym rozwiązaniem jest tutaj posiadanie czytnika ebooków. Ekran typu e-ink jest trochę bardziej przyjazny dla oczu, a jego format (czytnika, nie ekranu) bardziej przypomina klasyczną książkę.

Na sam koniec zostawiłem aspekt nastawienia. Rozumiem przez to nasze samopoczucie w danym momencie. Jeżeli chcemy zabrać się za lekturę wymagającego tekstu, przystępowanie do tego z bólem głowy, burczeniem w brzuchu czy głową zajętą znajdowaniem błyskotliwej riposty na kłótnię z wczoraj nie ma specjalnie sensu. Tak samo jeśli na lekturę mamy może z 10 minut wolnego czasu. Potraktujmy rzecz poważnie, a nie jako zapchajdziurę w napiętym harmonogramie dnia. Moim zdaniem najzdrowszym sposobem podchodzenia do lektury jest potraktowanie jej jako ćwiczenia duchowego. Jako aktywność wymagającą określonego poziomu energii i czasu. Nie wpadasz przecież na siłownię w przelocie by zrobić dwie serie wyciskania na ławie i iść dalej. Dokładnie tak samo należy podchodzić do zgłębiania filozofii.

Colors, colors everywhere!

Pozostając przy kwestii technikaliów chciałbym jasno wyartykułować co następuje. Po książkach (rzecz jasna nie z biblioteki!!!) się pisze! Kreśli! Zakreśla, podkreśla, przekreśla i wyczynia wszystkie możliwe cuda wianki! I nikt nie przekona mnie, że powinno być inaczej. Teksty filozoficzne powinny dawać asumpt do rozpoczęcia dialogu. Zarówno z jego autorem, jak i własnymi przemyśleniami. Dlatego też moim zdaniem, z tekstem należy „pracować”. Praca tak rozumiana ma dwa aspekty. Pierwszym z nich jest wyciągnięcie z tekstu jak najwięcej treści i wiedzy. By to osiągnąć, należy uczynić go jak najbardziej czytelnym i zrozumiałym. Pozostawienie tekstu w formie ściany czarnych znaczków niespecjalnie nam w tym pomaga. Więc podkreślajmy, adnotujmy za pomocą symboli (gwiazdek, wykrzykników, pytajników – cokolwiek działa), zaznaczajmy cytaty i róbmy notatki. Nie bójmy się tego! Niestety, w przypadku tekstów w formie elektronicznej da się co prawda zaznaczać fragmenty tekstu, jednakże z ich adnotowaniem czy notatkami bywa różnie. Zależy to od samego czytnika – czy mówimy o czytniku fizycznym, czy o programie do lektury na komputerze. Możliwości jest kilka, najważniejsze to jednak by poznać możliwości narzędzia, którego używamy i wykorzystać je w pełni.

Dlaczego? Tutaj przechodzimy do drugiego aspektu „pracy” z tekstem. Otóż uczynienie go łatwiejszym w lekturze to jedno. Drugim (często najważniejszym), jest ułatwienie sobie ekstrakcji wiedzy z przeczytanej książki. Sama bowiem lektura (ze zrozumieniem) to dopiero pierwszy krok. Drugim jest opracowanie wiedzy w formie notatek, map myśli czy fiszek. „Przepracowany” tekst niejako automatycznie ułatwia nam stworzenie syntezy poglądów i argumentów autora. Do sposobów tworzenia notatek powrócę w dalszej części tekstu. Teraz jednakże chcę na chwilę powrócić do pierwszego aspektu – uczynienia tekstu łatwiejszym w lekturze. Dlaczego jest to tak istotne? Ano bo teksty filozoficzne powinno się czytać nie raz, a przynajmniej dwa razy. Z emfazą na słowo „przynajmniej”.

Clap your hands once, clap your hands (at least) twice!

Niezależnie jak trudnym zadaniem się to wydaje – wszyscy badacze zajmujący się metodologią nauczania są zgodni w jednym – powtarzanie jest kluczem do skutecznego zapamiętywania wiedzy! Koniec i kropka. Wyjaśnienie tego mechanizmu wymaga nakreślenia trochę szerszego kontekstu. Jeśli chodzi o pamięć ludzką, mamy dwa niezależne systemy. Pierwszym z nich jest pamięć krótkotrwała. To ta część naszej pamięci, którą wykorzystujemy do przechowywania docierających do nas „na świeżo” informacji. Usłyszałaś numer telefonu do zapamiętania? Te zbitki cyfr, które obracasz w głowie dopóki ich nie zapiszesz na trwałym nośniku przechowujemy właśnie w pamięci krótkotrwałej. Pamięć ta ma dwie cechy. Pierwszą z nich zdradza sama nazwa – krótkotrwałość. Drugą jest pojemność – badacze nie są tutaj jednomyślni, ale wychodzi im, że jednocześnie w tejże pamięci możemy przechowywać od 4 do 7 „idei” czy też „obiektów”. Dlatego gdy mamy zapamiętać numer telefonu, nie trzymamy go w pamięci w postaci 7-9-2-0-8-9-8-2-2 tylko raczej 792-089-822. Tak jest nam po prostu łatwiej.

By cokolwiek zostało z nami na dłużej – musi zostać przeniesione do pamięci długotrwałej. W skrócie – zapisane u nas w mózgu. I tutaj dochodzimy do sedna. Jedną z najbardziej skutecznych technik dotyczących zapamiętywania jest wydłużenie czasu przechowywania informacji w pamięci krótkotrwałej! Powtórzę raz jeszcze – jeśli chcemy zapamiętać daną informację skuteczniej, powinniśmy przez jakiś czas „poobracać ją” w pamięci krótkotrwałej. I temu właśnie sprzyja w niesamowity sposób ponowna lektura tekstu. Wydaje się, że taka forma nauki jest dłuższa niż jednorazowe czytanie. W aspekcie czasowym – jak najbardziej! Jednakże dzięki takiemu podejściu efektywność zapamiętywania jest o niebo większa! Tak jak pisałem we wstępie do tego wpisu – szukający tricków na 4xZ nie wyciągną z tego wpisu niczego.

Drugim bonusem ponownej lektury jest pogłębione zrozumienie tekstu. Oczywistym jest, że podczas pierwszego czytania musimy w ogóle zrozumieć co autor chce nam przekazać. Gros naszej energii i uwagi poświęcamy na nakreślenie ogólnej koncepcji. Dopiero gdy wiemy „co autor chciał przekazać”, podczas ponownej lektury, możemy zacząć zwracać uwagę na szczegóły, detale i ozdobniki. Dzięki temu wyciągniemy z tekstu więcej.

Czytamy nie by wiedzieć, ale by zrozumieć

Tutaj dochodzimy do clou programu. Po co czytamy teksty filozoficzne? Ano po to, aby zrozumieć co autor sądził o konkretnym zagadnieniu. Zrozumienie nie oznacza wykucia na pamięć dokładnie tego, w jaki sposób filozof doszedł to takiego, a nie innego wniosku i zreferowanie go przed publicznością. Niestety, tak właśnie wygląda często i gęsto nauczanie filozofii (dlatego też rzuciłem studia). Wspomniałem powyżej, że najlepszym sposobem na zwiększenie efektywności nauki czy zapamiętywania, jest wydłużenie czasu, w którym przechowujemy wiedzę w pamięci krótkotrwałej. To pierwszy sposób. Drugim sposobem (który powinniśmy stosować wraz z pierwszym, nie mają one charakteru alternatywy) jest synteza.

Przez syntezę rozumiemy tutaj podsumowanie fragmentu tekstu w skondensowanej formie. Najlepszym sposobem by to uczynić, jest właśnie zrozumienie oraz werbalizacja/eksternalizacja. Nie wystarczy poukładać sobie rzeczy „w głowie”. Należy nadać naszej myśli konkretną formę – notatek/listy punktowanej/fiszek/mapy myśli. Bardzo popularną metodą pracy warsztatowej czy terapeutycznej jest prowadzenie dziennika, pisanie listów, albo swobodne pisanie. Skuteczność tych technik jest oparta na fakcie, że kiedy jesteśmy zmuszeni „ubrać” nasze myśli w konkretne słowa – nabieramy do nich swoistego dystansu. Stajemy niejako „z boku” naszego procesu myślenia, dzięki temu zdobywając się na większą obiektywność i racjonalność. Bardzo popularne powiedzenie mówi, że jeśli chcemy się przekonać, że coś umiemy – musimy próbować nauczyć kogoś innego. To właśnie eksternalizacja/werbalizacja w działaniu. Czyni cuda, uwierzcie. Po to między innymi piszę tego bloga 😉

Warto tutaj zaznaczyć, że synteza nie powinna dotyczyć zbyt małego wycinka tekstu. Oczywiście, zdarzają się fragmenty, które są krótkie, ale tak gęste treściowo, że inaczej się nie da. Aczkolwiek bardziej efektywne jest dokonywanie syntezy dla trochę większych ustępów tekstu. Ogranicznikiem powinna być ilość pojęć, które możemy utrzymać w pamięci krótkotrwałej (od 4 do 7).

A co jak naprawdę nie rozumiem?

Zdarza się. Pomocną techniką, którą podzielił się online jeden z profesorów filozofii jest próba zrzucenia abstraktu do konkretu. Technika ta nie zawsze jest możliwa do zastosowania, aczkolwiek w wielu przypadkach da się ją wykorzystać. Działa ona bardzo prosto. Weźmy pod uwagę bardzo prosty przykład – 1 prawo Newtona.

W inercjalnym układzie odniesienia, jeśli na ciało nie działa żadna siła lub siły działające równoważą się, to ciało pozostaje w spoczynku lub porusza się ruchem jednostajnym prostoliniowym.

Brzmi to abstrakcyjnie, co zresztą zrozumiałe, w końcu to ogólne prawo obowiązujące powszechnie. By ułatwić sobie zrozumienie dobrze jest ten abstrakt „ubrać” w konkret. Z małą pomocą ChatGPT, możemy przerobić powyższe na następujące twierdzenie.

Wyobraź sobie, że pchasz wózek sklepowy [ciało] na gładkiej, równej podłodze i przestajesz go pchać [siła przestaje działać na ciało]. Jeśli podłoga jest idealnie gładka i nic nie działa na wózek (np. tarcie, przeszkody czy wiatr) [inercjalny układ odniesienia], wózek będzie dalej jechał prosto i z tą samą prędkością, z jaką jechał, gdy go puściłeś [porusza się ruchem jednostajnym prostoliniowym].

Nie sprawdza się to zawsze, ale ta metoda (lub jej wariacje) mogą dość często pomóc wgryźć się w bardziej zawiłe fragmenty tekstu.

A jak już zrozumiem to co?

Kiedy uznamy, że dany fragment tekstu (podrozdział/rozdział – czasem nawet paragraf czy akapit) w miarę rozumiemy i stworzyliśmy sobie syntezę w formie zewnętrznej, wówczas możemy przejść do trzeciej metody, która ułatwi nam zapamiętanie konkretnej treści. Jest nią sprawdzenie siebie. Co mam przez to na myśli? Zazwyczaj proces nauki przebiega u nas następująco. Zdobywamy wiedzę (np. podczas wykładu czy lektury), tworzymy stertę (lub nie) notatek. Po czym wracamy do nich po jakimś czasie (najczęściej dość długim i dzień przed egzaminem) i próbujemy „nauczyć się” tego, czego teoretycznie nauczyliśmy się wcześniej. Następnie mamy test/sprawdzian naszej wiedzy i tyle. Ewentualna powtórka całego procesu następuje wówczas, gdy poziom naszej wiedzy okazał się niewystarczający. Takie podejście działa na każdym szczeblu edukacji szkolnej, a także w różnych formach kształcenia ustawicznego.

Jest to jeden z największych grzechów współczesnych społeczeństw w kontekście edukacji! Dlaczego? Zastanówmy się przez chwilę nad tym, w jaki sposób zdobywamy zazwyczaj jakąś umiejętność motoryczną. Weźmy jako przykład jazdę rowerem czy samochodem. Na początku jest to dla nas potwornie trudne. Potrzebujemy instrukcji niemalże krok po kroku, co i jak mamy wykonać. W przypadku jazdy autem nasza lista czynności mogłaby wyglądać tak: wejdź do auta, zapnij pas, popraw lusterka, dopasuj fotel, włóż kluczyk do stacyjki, wciśnij sprzęgło, itp. Na początku mamy taką listę i przechodzimy po niej powoli krok po kroku. Jednakże gdy jesteśmy już doświadczonym kierowcą, na pytanie: „Czy wpierw wkładasz kluczyk do stacyjki czy zapinasz pasy?” nie potrafilibyśmy odpowiedzieć od razu. Musielibyśmy się zastanowić, a często nawet po chwili namysłu nie potrafilibyśmy udzielić prawidłowej odpowiedzi. Ta konkretna sekwencja czynności stała się dla nas automatyczna i nieświadoma. Po prostu odpalamy auto.

W jaki sposób do tego doszło? W bardzo prosty – ćwiczenie, ćwiczenie, ćwiczenie21 Ciągłe powtarzanie i testowanie siebie samego doprowadziło do wyrycia u nas w mózgu ścieżki, która „odpala się” za każdym razem gdy siadamy za kółkiem. Powtarzanie i testowanie siebie (poprzez otrzymywanie informacji zwrotnej ze środowiska) jest jedną z najlepszych metod nauki! Dlatego też od samego początku powinniśmy włączyć różnego formy sprawdzianów czy testów do naszej nauki/lektury. Powtórzę – jako metodę nauki, a nie tylko sprawdzenia nabytej wiedzy po zakończeniu lektury czy przy okazji egzaminu. Dlatego też dobrej jakości podręcznik (niezależnie od dziedziny), powinien zawierać krótkie treściowo „pigułki”, które są regularnie podsumowywane, a także doprawione szeregiem pytań sprawdzających. Książki programistyczne (wiem z własnego doświadczenia) bardzo często są właśnie w taki sposób zbudowane. Niewielkie porcje wiedzy, przeplatane bardzo dużą ilością pytań kontrolnych i zadań do wykonania. Dlaczego tak jest? Bo to po prostu działa!

Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, aby to sprawdzone podejście zastosować również do lektury filozofii. Po każdym większym fragmencie zatrzymaj się na moment i udziel odpowiedzi na kilka pytań? Co autor chciał mi tu przekazać? Jak to kontrastuje z jego wcześniejszymi argumentami? Jak idea filozofa wygląda na tle myślicieli jemu współczesnych? A jak wcześniejszych? I tak dalej, wciąż i wciąż. W ten sposób powtarzamy treść, dłużej przechowujemy ją w pamięci krótkotrwałej, a także zwiększamy nasze zrozumienie. By zakończyć ten wątek, chciałbym użyć cytatu z filmiku na YouTube, którym posiłkowałem się przy tworzeniu tego tekstu – „You read for the first time to understand, the second time to engage with. No właśnie – engage away 😉

A z tymi notatkami to jak?

Ostatnim tematem który chciałbym poruszyć są notatki. Zacznijmy może od tego, że najgorszą rzeczą jaką można zrobić, jest po prostu przepisywanie tekstu/wykładu w stosunku 1:1. Raz – nie ma to sensu. Dwa – jest potwornie czasochłonne. Trzy – bardzo ogranicza czas, jaki dana wiedza spędza u nas w pamięci krótkotrwałej, a to jak pamiętamy jest nieefektywne w kontekście zapamiętywania. Jak zatem tworzyć notatki by miało to sens?

Istnieje kilka ciekawych sposobów, które można wykorzystać. Pierwszym z nich jest tworzenie map myśli. Temat jest dość skomplikowany, gdyż tworzenie dobrej jakości map nie jest rzeczą łatwą i wymaga praktyki. Najlepszym sposobem by nie wydłużać tego tekstu jest link do profilu Justina Sunga. Jest to „guru uczenia się”, którego darmowe materiały w serwisie YouTube naprawdę robią robotę i polecam je z czystym sumieniem. Nie tylko w kontekście map myśli, ale nauki ogólnie22.

Drugą rzeczą są fiszki, ale w formule bardzo prostych pytań i odpowiedzi. Nie każda wiedza czy koncept da się w ten sposób opracować. W przypadku filozofii może być to dość trudne, ale można to potraktować jako ciekawe wyzwanie i formę testu. Stworzenie talii fiszek z pytaniami i odpowiedziami potrafi naprawdę nieźle sprawdzić nasze zrozumienie zagadnienia.

Trzecią metodą jest tworzenie podsumowań – o tym już pisałem powyżej opisując syntezę. Jednakże tutaj chodzi o różne formy tychże notatek. Pomysł zaczerpnąłem z książki Daniela Pinka pod tytułem „Drive”. Rzecz prezentuje się bardzo prosto. Bierzemy konkretny koncept/akapit/podrozdział/rozdział i staramy się streścić go w formule oryginalnego wpisu na Twitterze. Dla tych co nie pamiętają – oryginalnie wpisy w tym serwisie miały maksymalnie 160 znaków. I taki też limit sobie ustawmy. Możemy bazując na tym stworzyć podsumowanie/notatkę, która jest trochę bardziej rozbudowana. O ile pamiętam to Daniel Pink określił ją jako „cocktail party summary” – czyli coś, co mogłoby być wypowiedzią prezentującą dany koncept na przyjęciu. Czyli ciutkę dłuższa forma, ale bez skomplikowanego słownictwa czy rozumowania. Formy takich notatek można mnożyć, aczkolwiek cały czas mając w pamięci to, aby nie przesadzać. Notatki mają służyć nam jako „przypominajki” naszego zrozumienia zagadnienia. Zawierać kilka słów kluczowych czy przejść i tyle. No i nic nie stoi na przeszkodzie by były tworzone za pomocą różnych kolorów, znaczków, rysunków czy w jakikolwiek inny sposób. Whatever works.

Czwartym sposobem może być ten, którego jesteś właśnie odbiorcą 😉 Czyli stworzenie dłuższego tekstu, opisującego całość zagadnienia. Można nadać mu formę bloga, wpisu w socialach, dziennika, czy artykułu naukowego. Nie trzeba go od razu publikować – chodzi o zachowanie formy. Jest to najwyższa forma eksternalizacjiwerbalizacji – zarazem też najtrudniejsza i najbardziej czasochłonna. Jednakże z całą pewnością niesamowicie skuteczna jeśli chodzi o poukładanie sobie wiedzy w głowie.

A jeśli ja nie chcę?

To nic się nie stanie 😉 Zasadniczo moja interpretacja dotycząca czytania tekstów filozoficznych jest tylko moja. Niektórzy filozofowie nadają się też jako „luźna” lektura (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi dla tych, co na filozofii się nie znają). Dialogi Platona, zalecenia Epikteta czy Aureliusza, wątpliwości Augustyna czy Boecjusza, pisma polityczne czy „życiowe mądrości” Schopenhauera, Nietzschego czy Bergsona wcale nie muszą być zawsze przedmiotem szczegółowej analizy. Można je potraktować jako źródło inspiracji, doznanie estetyczno-artystyczne czy materiał do medytacji. Możliwości jest sporo i na pewno byłbym ostatnią osobą, która chciałby odebrać Ci – Drogi Czytelniku – Twój własny sposób radowania się pismami wielkich myślicieli.

To wszystko?

Uff, chyba tak. Zebrało się tego sporo, ale chciałem zebrać w jednym miejscu całą wiedzę jaką posiadam dotyczącą uczenia się i czytania tekstów ze zrozumieniem. Myślę że się udało. Pozostaje mi chyba tylko w tym miejscu napisać krótkie – „Tolle! Lege!”23

 

Erich Fromm – „Mieć czy być”

W ramach serii „Czytanie klasyków”, nie zamierzam się ograniczać wyłącznie do lektury tekstów stricte filozoficznych. Bogactwo ludzkiej myśli i piękna humanizmu to nie tylko grube metafizyczne rozkminy. Mieliśmy już w ramach serii krótki wpis dotyczący „Twierdzy wewnętrznej” św. Teresy. Nie był to jednakże pełnoprawny wpis, raczej krótki skrypt. Dziś jednakże, na warsztat wrzucam dzieło jednego z ojców psychologii – Ericha Fromma – pod tytułem „Mieć czy być”.


Książka jako taka nie jest zbyt długa (raptem 250 stron)24, nie spodziewam się również po niej specjalnego poziomu skomplikowania. Sam autor pisze we wstępie, iż jest to nadbudowa nad jego poprzednimi publikacjami, choć przemyślana i ułożona na nowo. Nie ma być to jednak rozprawa o onieśmielającym poziomie trudności – wręcz przeciwnie – Fromm umieszcza informację, iż przypisy i odnośniki ograniczył do koniecznego minimum. W związku z tym powstanie tylko jeden post dotyczący tej książki. Zasadniczo można ją z czystym sumieniem przypisać do kategorii pop-psychologii, aczkolwiek dalej przedstawiona w tym dziele myśl oferuje ciekawą perspektywę na życie.


Książka została wydana w roku 1976, aczkolwiek już wtedy Zeitgeist wskazywał na to, że nie do końca udał się oświeceniowo-pozytywistyczny projekt naprawy ludzkości. Fromm dość pokrótce omawia ówczesną sytuację, powołując się na raporty Klubu Rzymskiego. W skrócie – plan, że to nauka odpowie na wszystkie nasze problemy, głównie w zakresie zaspokajania ludzkich potrzeb i schlebianiu tendencjom hedonistycznym – po prostu nie wyszedł. Co więcej, już wówczas stawało się oczywistym, że dalszy pochód w stronę „więcej, dalej, szybciej”, nie służy nikomu i niczemu (no, może poza szeroko pojętym „systemem”). W ten sposób nakreśliwszy sytuację, autor wskazuje, że da się ów stan opisać za pomocą dwóch modusów bycia oraz posiadania. W nadchodzących rozdziałach zamierza przedstawić obraz sytuacji w kontekście tychże dwóch modusów, a na końcu zaproponować pewne rozwiązania naprawcze na poziomie całej ludzkości. Według niego bowiem – potrzebujemy całościowej przemiany jako społeczeństwo, ba, gatunek w sumie, aby przetrwać na tej planecie (co w kontekście obecnej katastrofy klimatycznej powinniśmy uznać za słowa prorocze).

Po wstępie, część pierwsza skupia się na opisie sytuacji – jak jest (było) w kontekście bycia oraz posiadania. Wyróżnikiem czasów współczesnych (ale też w dłuższej perspektywie – cywilizacji zachodniej), jest modus posiadania – jeżeli coś posiadam, to wtedy dopiero jestem. Dopóki nie ma fury, skóry i komóry to jest się nikim, a jak jest się nikim to nie ma rzecz jasna szacunku na dzielni, a i ludzie się nami nie interesują (co w tym złego, zapytuję). Zmiana ta zaczęła się od języka – i tutaj Fromm podaje kilka przykładów z czasów dawnych i mu współczesnych – gdzie na poziomie codziennych wypowiedzi o wiele częściej wyrażamy nasz własny stan mówiąc, że coś mamy/posiadamy, niż, że coś odczuwamy. Dla przykładu – „mam cudowną żonę”, a nie „jestem szczęśliwie żonaty”. Zasadniczo wypada przyznać mu rację. Co więcej, taka refleksja mnie naszła – że poprzez reifikację pewnych rzeczy, jak bardzo widać tutaj to jasne wyróżnienie mojego własnego „ja”. Autor podaje choćby przykład z depresją – poprzez stwierdzenia „mam depresję”, wyrażamy bardzo dosadnie oddzielenie od tejże depresji, wskazujemy na jej obcość i chęć podkreślenia, że „to przecież nie ja”. A tymczasem no jakże mocno jest inaczej.

Jeżeli chodzi o samo bycie, to rzecz jasna wnosimy tutaj cały bagaż historii metafizyki i ontologii. W skrócie Fromm ogranicza się do prostego dualizmu – bytu jako czegoś statycznego i niezmiennego (hello Platon my old friend…), albo jako ciągłego procesu (czyli Heraklit czy choćby Budda). Co do posiadania zaś, autor podaje ciekawe ujęcie konkretnych czynności życia codziennego (nauki, pamiętania czy „posiadania” przekonań) – te ostatnie są zwłaszcza ciekawe. Skoro posiadam jakieś przekonanie, i w konfrontacji z kimś musiałbym je zmienić, to na pierwszy plan wychodzi fakt, że coś utraciłem. A ludzie jako tacy bardzo nie lubią tracić czegokolwiek. Z kolei w modusie istnienia – po prostu staję się kimś innym. Proste. Z czytaniem książek może być podobnie (oh, jak ja coś o tym wiem…).

Dalej nasz myśliciel omawia kwestię autorytetu – z perspektywy zarówno bycia jak i posiadania, wiadomo zresztą do jakich dochodząc konkluzji. Tak samo zresztą z wiedzą (poznawanie to zgłębianie mocniej, zaś posiadanie wiedzy to jej gromadzenie w kontekście ilościowym), wiarą (powinno się mówić, że „jest się wierzącym” niż, że się „ma” wiarę) czy miłości (postrzeganej jako proces przecież, a nie substancja do posiadania).

Koniec pierwszej części książki przedstawia w jaki to sposób, modusy bycia oraz posiadania były opisywane na kartach zarówno starego, jak i nowego testamentu, a także Fromm podlewa to myślą Mistrza Eckharta. Jeśli chodzi o stary testament, jest to ciągła historia jak to Żydzi nie za bardzo potrafią funkcjonować bez posiadania – czy to dóbr materialnych, czy to widocznych oznak bóstwa, czy choćby własnego kraju. Wątek ten wypełnia cały poświęcony staremu testamentowi rozdział. Nowy testament to rzecz jasna trochę inny świat, aczkolwiek przesłanie wciąż pozostaje te same – Jezus wciąż i wciąż mówi, że dobra materialne i posiadanie ogólnie nie zapewnia zbawienia. Zwłaszcza jest to znamienne w kontekście pierwszych chrześcijan – którzy przecież byli głównie biedotą, zatem dość łatwo (teoretycznie…) było im odrzucić posiadanie i raczej być. Motyw odrzucenia materializmu i bogactw jest ciągle obecny w chrześcijaństwie (przynajmniej na poziomie deklaratywnym, bo przecież nie Maybacha Rydzyka…). Na sam koniec Fromm opisuje podejście Mistrza Eckharta, który był w swych pismach bardzo buddyjski – „ubogi w duchu” oznacza w tym kontekście wyzbycie się pożądań/żądzy (głównie w ramach kształtowania własnego ego). Tutaj koniecznie zarzucę cytatem (s. 91-92):

Kiedy powiedziane jest: „człowiek ma […] być wolny od swej własnej wiedzy”, nie oznacza to, iż winien on zapomnieć to, co wie, lecz raczej, iż winien zapomnieć, ż e  wie. Należy przez to rozumieć konieczność porzucenia poszukiwań wiedzy utożsamianej z własnością, która dawałaby nam poczucie tożsamości. Powinniśmy właśnie postępować odwrotnie: nie „wypełniać się” wiedzą, nie przywiązywać desperacko do niej ani jej nie pragnąć. Wiedza nie powinna przypisywać sobie własności dogmatu, który nas zniewala. Wszystko to należy bowiem do modus posiadania; w modus bycia wiedza jest wyłącznie aktywnością myśli przebijającej zasłony, myśli, która nigdy nie odczuwa nawet pokusy, aby skrzepnąć w poszukiwaniu pewności.”


W drugiej części książki Fromm skupia się na pokazaniu różnić, między omawianymi modusami w kontekście egzystencji człowieka. Zaczyna w sumie od ciekawej myśli, że większość z nas taktuje samych siebie, własne „ja” jako coś, co się właśnie posiadania. Jakkolwiek paradoksalnie to nie brzmi, nasze bycie jest tak naprawdę posiadaniem samych siebie. A że chcemy posiadać rzeczy piękne, wartościowe i tak dalej – ciśniemy w tej niekończącej się grze o status. Co więcej, posiadanie przedmiotów zakłada pewną dozę statyczności, zamienia przedmiot (co nie dziwi), ale również i podmiot (co już jest istotne) w rzeczy – jedno określa drugie, ale jednocześnie podmiot zostaje potwornie zubożony.

To społeczeństwo (głównie poprzez rodzinę) dokonuje tego procesu, bardzo zresztą się starając, aby podmiot nie zorientował się, że ma on miejsce. Co więcej, modus posiadania opiera się tak naprawdę na opresji władzy – wszak posiadanie jako takie to możliwość egzekwowania wyłączności tegoż posiadania w stosunku do innych. Tym samym zawsze pojawia się w tym jakaś forma przymusu i przemocy. Dalej autor podlewa swój wywód konkretną dawką psychoanalizy (duh…), ale nie ma tu nic odkrywczego. Co warto z tego fragmentu zapamiętać, to ciekawe rozróżnienie na posiadanie egzystencjalne (kapotę, jakieś mieszkanie, itp.) oraz posiadanie charakterologiczne (czyli najnowszy iPhone i tego typu rzeczy). Pachnie to Epikurem i w sumie pasuje do treści wywodu.

Opisanie modus bycia jest o niebo trudniejsze niż posiadania – posiadamy wszak rzeczy, które można obiektywnie opisać. Jak opisać bycie? Albo też inaczej – jak to intersubiektywnie przekazać? Każdy z nas jest indywidualną jednostką, nawet najbardziej empatyczne jednostki nie są w stanie w 100% wczuć się w sytuację drugiej osoby. Fromm wychodzi z prostego założenia, że jednak konstytutywne dla bycia są trzy aspekty – niezależność, wolność i zdolność do krytycznego rozumowania.

Idąc dalej, autor wprowadza rozróżnienie na aktywność oraz bierność, ale z zastrzeżeniem, że aktywność ma mieć charakter twórczy (nie w sensie „wy”-twórczości, czyli produkcji konkretnego efektu, ale aktywnego nawiązywania relacji z przedmiotem aktywności). Przykładem nie jest np. stanie przy taśmie montażowej, ale choćby immersja podczas czytania poezji. Czy coś tworzymy namacalnego? Ano nic. Jednakże jesteśmy wówczas aktywni wręcz w najwyższym stopniu, dając wyraz swojej osobowości i możliwości. Takie podejście do życia (nie wyalienowane), było czymś dość naturalnym w społeczeństwach przedindustrialnych (pomijając może niewolników). Natomiast wraz z pojawianiem się pracy najemnej, taśmowej, wyalienowanie staje się czymś coraz bardziej powszechnym (Hegel Marks zacierają ręce w zaświatach). Z tej perspektywy też, Fromm ocenia pojęcie vita contemplativa – to nie jest jakieś bierne byczenie się, a jak najbardziej aktywna działalność. Dalej wspomina jeszcze Spinozę, ale ogólne znaczenie myśli jest takie samo jak u uprzednio opisywanych myślicieli.

Następnie psycholog porusza drugi aspekt bycia – czyli jego autentyczność i brak pozoru. To właśnie tworzenie zewnętrznej persony – czyli pewnego pozoru/maski, które prezentuję światu – jest zaprzeczeniem bycia i raczej przejawem posiadania. Dostajemy tutaj kilka stron skróconego kursu psychoanalizy i teorii nieświadomości, ale dla całości przekazu nie wnosi to nic nowego. Dalej nasz autor przechodzi do zagadnienia dzielenia się i pomocy. Wbrew powszechnym przekonaniom, natura ludzka to nie jest tylko bierność i szukanie przyjemności. To właśnie bierność należałoby wytłumaczyć, a nie aktywność. Spora część ludzi dobrowolnie angażuje się w różne aktywności, które często nie przynoszą jednostce wyraźnej korzyści (poza pewnie sensem – a to istotne i Fromm nie bierze tego pod uwagę). Dalej myśliciel przedstawia proces, gdzie sam modus posiadania jest często iskrą, od której zapala się chęć ludzka by raczej być. To właśnie w poświęceniu i dzieleniu znaczna część społeczeństwa odnajduje swoje powołanie, choć nie bez błędów i wypaczeń.

W człowieku te oba modusy istnieją jednocześnie, od konkretnej kultury/społeczeństwa mocno zależy, w którą stronę wychyli się wahadło. Fromm opisuje przykłady z lat 70tych (kiedy książka powstawała), dziś jeszcze w sumie trudniej ocenić jaki jest stan rzeczywistości. Bańki informacyjne, w których żyjemy z całą pewnością nie ułatwiają zadania. Co więcej, posiadanie jest dla nas synonimem stabilności i bezpieczeństwa, aczkolwiek jednocześnie wciąż jest powodem obaw. No bo skoro zależę od tego co posiadam – pozycji/znajomych/pracy/własnego ja – co mi pozostanie gdy to stracę? Brzmi to mocno stoicko, fakt. Aczkolwiek ten prawdziwy aspekt naszej osobowości – zachwyt byciem – potrafi wyjść z nas od czasu do czasu. Zachwyt właśnie – nad sztuką czy czyimś zachowaniem – ten moment, kiedy jesteśmy w pełni w modusie bycia, a do tego też (ten zachwyt to przykład wręcz podręcznikowy) – uważności.

Dalej autor fajnie wspomina rozróżnienie między „przyjemnością”, a „radością”. Jest to koncept, który już i u mnie w głowie kilka razy się pojawił – jak często współczesne przeżywanie przyjemności, jest pozbawione jakiegoś głębszego znaczenia i – no właśnie – radości. Kolejny odcinek serialu, kolejne piwko i tak dalej – mechaniczna przyjemność ma miejsce, ale jakoś nie wypełnia ona nas metafizycznie. Zakładam, że po angielsku słowem użytym przez Fromma jest pewnie „joy”. I co ważne – to nie jest jednorazowy szczyt, climax osiągnięty i pozostawiający pustkę. Radość to raczej plateau (słowa Fromma), co moim zdaniem jest bardzo prawdziwe. Autor przechodzi po kolei przez kilka religii odnosząc się właśnie do pojęcia „radości” i w jaki sposób jest ono w tychże religiach pojmowane (spoiler – bardzo pozytywnie i afirmująco).

Ostatnie rozdziały drugiej części są poświęcone pojęciu grzechu i nieposłuszeństwa, rozpatrywanych w kontekście obu modusów, gdzie w posiadaniu chodzi o grzech/skruchę i da capo, gdzie opieramy się głównie na autorytaryzmie i podporządkowaniu. Zaś w przypadku bycia – mamy do czynienia z odłączeniem się od całości i wspólnoty, zaś powrót do niej to zdanie sobie ponownie sprawy z tego, że to właśnie w jedności (czyli nie-posiadaniu) leży źródło spełnienia i radości. Na końcu autor porusza zagadnienie śmierci – i ma to sens, że istnieje strach przed śmiercią, gdyż jest to tak naprawdę strach przez utratą tego co posiadamy. Jeżeli życie postrzegamy jako proces i po prostu bycie – jak możemy cokolwiek stracić poprzez śmierć?


Część trzecia książki jest poświęcona sposobom, w jaki należałoby zastosować dychotomię opisywanych modusów do tego, aby poprawić sposób życia społeczeństw jako ogółu. Fromm od razu zaznacza, że poglądy wyłożone w tej części były już przedmiotem jego rozmyślań w poprzednich książkach – „Ucieczce od wolności” oraz „Psychoanalizie i religii”. Połączenie tych dwóch tytułów powinno dać nam wstępne rozeznanie, gdzie zmierza myśl psychoanalityka. Zasadniczo to na kanwie uczuć „religijnych” (w szerokim sensie) może dokonać się przemiana społeczna, której tutaj potrzebujemy. Próba narzucenia prawnie jakichkolwiek rozwiązań w tej dziedzinie jest z góry skazana na niepowodzenie. Dość mocno to rezonuje z myślą personalistów katolickich z XXw – Teilharda de Chardin czy Marrinera.

Autor zaczyna swój wywód od założenia, że autentyczny charakter jednostki jest wypadową nie tylko doświadczeń jej właściwych, ale również całości środowiska socjoekonomicznego, w którym jednostka się znajduje. Pojęciem technicznym, które wprowadza na opisanie tego konglomeratu jest charakter społeczny. I elementem kluczowym dla tegoż charakteru jest właśnie religia, ale znów z zastrzeżeniem jak powyżej – definicja tejże jest bardzo szeroka. Może ona obejmować nie tylko systemy, które uznajemy za religie par excellance, ale również ich substytuty lub namiastki – kult partii/wodza czy gloryfikacja konkretnych cech charakteru (jak przebojowości/innowacyjności) to choćby bardziej „świeckie” przykłady. Tak patrząc na kulturę wychodzi nam, że nigdy nie będziemy funkcjonować w których nie ma tak pojmowanej religii. Taki świat, byłby jednocześnie światem totalnie wypranym z wartości.

Tak pojmowana religia jest czymś, czego możemy sobie nawet nie uświadamiać. Możemy myśleć, że nie posiadamy takowej, mimo że tak naprawdę wpływa ona na nasze codzienne życie. Stara suficka mądrość mówi, że należy „poznać swoje motywy, a następnie motywy swoich motywów”. W przypadku sporej części społeczeństwa, jest to całkowicie nieuświadomiony aspekt codziennej egzystencji. To jest tylko jedna strona medalu – Fromm porównuje posiadanie tejże religii (synonimicznie będę używał określeń „filozofii życiowej” czy „zdrowego rozsądku” by opisać ten fenomen) do posiadania mapy. Owa mapa, nie jest sama w sobie wystarczająca – musimy wiedzieć gdzie chcemy dojść, aby się tą mapą posłużyć! Instynkt, o którym wspomina autor, wystarcza w tej dziedzinie zwierzętom. Nam, ludziom wyposażonym w rozbudowany mózg – już nie. To, czego potrzebujemy, to sens – piękny cytat ze strony 188.

Potrzebujemy takiego przedmiotu wiary, aby zintegrować kierunek wszelkich naszych energii, aby przekroczyć wyizolowaną egzystencję, wraz z jej wszelkimi wątpliwościami i niepewnością, aby zaspokoić potrzebę posiadania sensu życia.

Fromm podkreśla, że wszystkie opisywane do tej pory pojęcia – charakter społeczny, struktura socjoekonomiczna oraz struktura charakteru muszą być spójne. W momencie, gdy są one od siebie diametralnie różne, zasadniczo społeczeństwa nie można nazwać zdrowym pod jakimkolwiek kątem. Dalej autor omawia historię chrześcijaństwa – czy tak naprawdę Europa przyjęła tę religię tak „serio, serio”, a także postać Jezusa, który był najwyższym ucieleśnieniem bycia w kontraście do dominującego wówczas posiadania. Teoretycznie religia, stworzona przez „męczennika” (w odróżnieniu od pogańskiego „herosa”), wydała w postaci Europy/Ameryk społeczeństwa, w których to posiadanie (czyli to, co charakteryzuje herosów) gra dominującą rolę. Tak samo jest dziś z naszą kulturą opartą o merkantylizm – nie patrzymy na siebie jako podmioty mające jakąś wartość „użytkową”, ale „transakcyjną” lub „wymienną”. Całość naszej energii poświęcamy nie na to, aby być oraz korzystać z życia, ale by jako jednocześnie sprzedawca i sprzedawany, uczynić siebie jak najbardziej wartościowym na rynku. Rzecz jasna – nie da się tego pogodzić z modusem bycia.

Tak pojmowane jednostki nie posiadają głębokich relacji z innymi, albo i choćby z samymi sobą – nie dlatego, że są egoistyczne, ale dlatego, że utraciły kontakt z samym sobą. Kiedy wciąż postrzega się siebie jako towar/wizerunek/personę, siłą rzeczy musi nastąpić dehumanizacja. Stajemy się wówczas obcy sobie samym. Fromm rozwija tę tezę przywołując swoje rozumienie marksizmu, a jego spostrzeżenia w sumie znajduję trafnymi, ale długo by tu pisać by je streścić. Kończy omówieniem kilku jemu współczesnych autorów, którzy podobnie jak on podkreślali konieczność ograniczenia konsumpcji oraz całościowej reorganizacji społeczeństw industrialnych.

Ostatnie fragmenty książki są poświęcone krokom, jakie powinniśmy uczynić, aby zrealizować wizję nowego społeczeństwa. Opartego na byciu rzecz jasna, a nie na posiadaniu. Niespecjalnie chce mi się tutaj coś więcej pisać, gdyż raz – nie ma tam niczego autentycznie konkretnego, a raczej jest to katalog pobożnych życzeń. Pięknie brzmiących, fajnych w lekturze, ale dalekich od jakiejkolwiek możliwości implementacji w świecie.

 

 

 

 

Fenomenologia ducha #4 – Siła i rozsądek, zjawisko i świat nadzmysłowy

Kontynuujemy czytanie „Fenomenologii ducha” – dziś rozdział 3 zatytułowany „Siła i rozsądek, zjawisko i świat nadzmysłowy”


Muszę przyznać, że nauczony doświadczeniem wpadłem na pomysł, aby przed rozpoczęciem lektury, przesłuchać początek nagrania z seminarium, aby mieć jakiś ogląd całości. I dobrze się stało, gdyż seminarzyści jasno mówią, że w tym rozdziale, Hegel tak naprawdę przez dobrze jego połowę, podsumowuje poprzedni i antycypuje to, do czego chce dojść. Zobaczymy jak ta wiedza wpłynie na moje notatkowanie po drodze, ale tę technikę (odsłuchu początku) będę od tej pory stosował regularnie.

Druga rzecz to to, że owo wprowadzenie dodaje sporo dodatkowej wiedzy – drugiego sposobu odczytania tej książki. Grubo ponad 40 minut nagrania dotyczy właśnie czegoś innego niż sam 3 rozdział.

Zasadniczo dobrze, że powyższe miało miejsce – Hegel nie bierze jeńców od samego początku tego rozdziału. Zaczynamy od małej rekapitulacji tego, o czym mówiliśmy w poprzednim wpisie. Świadomość zdaje sobie sprawę, że jej przedmiot wyszedł na zewnątrz, po czym powrócił do siebie i stał się pojęciem (filozof określa to nową nazwą świadomościbezwarunkowa ogólność). Aczkolwiek dalej mamy tę dychotomię – przedmiot jako pojęcie, ale z drugiej strony świadomość nie przyjęła do siebie jeszcze wiedzy, że również jest pojęciem. I tutaj to my (podkreślenie Hegla – a „my” to inaczej filozof rozważający rozwój świadomości) musimy wziąć na siebie robotę, aby ze świadomości jako przedmiotu, zrobić pojęcie. Dopiero wtedy owoc naszej działalności świadomość jest w stanie przyjąć jako swoją.

Dalej opisywana jest owa bezwarunkowa ogólność – jako (dla przypomnienia) postrzeganie przedmiotów jako przenikającego się dualizmu „rzeczy samej w sobie” (das Eins) jak i konglomeratu pewnych własności. Filozof określa je mianem „momentów” i twierdzi, że to, z czym mamy obecnie do czynienia to ich wzajemne „w siebie przechodzenie”.

[1. Siła i gra sił]

Jednym z tych momentów jest choćby ogólność – czyli (tak jak to rozumiem) – niejako zbiorczy worek na różne materie (słoność/białość), które jednakże bez owego worka/medium nie są w stanie istnieć. Nie możemy sobie wyobrazić „słoności” samej w sobie – zawsze (nawet we wspomnieniach), będziemy ubierać to odczucie w jej materialne medium. I tutaj mamy do czynienia  z ciągłym procesem, gdzie samoistność każdej materii wciąż i wciąż zlewa się w jedność ogólności, a także jednocześnie owa ogólność rozpada da się na pojedyncze, samoistne materie. Cytat dziś wypada:

Ale znowu owo zniesienie tych materii, czyli redukcja tej różnorodności do czystego bytu dla siebie, nie jest przecież niczym innym jak samym medium, a medium niczym innym jak samoistnością różnic. Albo inaczej mówiąc: różnice, założone jako samoistne, przechodzą bezpośrednio w swą jedność, a ich jedność przechodzi bezpośrednio w rozwijanie różnic, które z kolei prowadzi znowu do ich zredukowania [w jedni]. Ten właśnie ruch jest tym, co nazywane jest siłą. Jeden z jego momentów, mianowicie ruch jako rozprzestrzenianie się samodzielnych materii w ich bycie, jest uzewnętrznianiem się siły; ruch zaś jako zanikanie tych materii jest siłą, która ze swego uzewnętrznienia została zepchnięta z powrotem w siebie samą, czyli siłą właściwą.

Zasadniczo seminarzyści do tej pory potwierdzają moje odczytanie, co cieszy 😉 Podkreślają tutaj też kwestię, że Heglowskie rozumienie siły jest pokłosiem XIXw. w którym filozof żył, plus druga rzecz – siły jako takiej nie widzimy. Widzimy tylko skutki. Dalszego ciągu wywodu nie kumam – mamy powódź dialektycznego procesu. Myślę, że zobaczymy co seminarzyści mi podpowiedzą. Podpowiedzieli od 49 minuty nagrania, że mamy kwestię porowatości materii – to jest negatywność materii – materia może być sobą i nie być – może być słodką i nie-słodką naraz. Natomiast na pewno warto wrzucić jedną z konotacji Hegla:

Ruch, który przedtem występował w postaci samounicestwienia pojęć sprzecznych, przybrał teraz formę przedmiotową i jest ruchem siły, ruchem, w którego końcowym wyniku powstaje bezwarunkowa ogólność jako coś nieprzedmiotowego, czyli jako strona wewnętrzna rzeczy (als Inneres der Dinge).

I tutaj mamy znów typowy „Hegel manouver”, czyli sytuację, w której nagle filozof wyrzuca do kosza to, co napisał uprzednio. Albowiem do tej pory zakładał, że siła by „wychodzić na zewnątrz” potrzebuje innego, aby tego dokonać, teraz nagle owo inne przestaje być potrzebne. Myśliciel dochodzi do wniosku, że to w sile samej w sobie, leży przyczyna jej uzewnętrzniania, a tym samym owo inne również leży już w sile jako takiej. Kolejny cytat by to podsumować.

Tak więc doszliśmy do tego, że siła istnieje teraz jako medium rozwiniętych i rozprzestrzenionych materii. Ale jednocześnie ma ona, i to w sposób równie istotny, postać bytu zniesionego owych istniejących materii, czyli jest ze swej istoty czymś jednym.

Dalej Hegel rozwija tę myśl i dochodzi do prostego wniosku – tak naprawdę nie mamy jednej siły, ale dwie – jedna, która właśnie się uzewnętrznia, oraz drugą, która redukuje owo uzewnętrznianie. Do końca podrozdziału próbuje dookreślić i przedstawiać w różny sposób tę właśnie dialektykę. Kończy stwierdzeniem, że tak naprawdę siła jako konglomerat dwóch przeciwstawnych sił – jest tylko pojęciem, które może być postrzegane przez rozsądek.

[2. Strona wewnętrzna]

Seminarzyści ujmują postrzeżenie (z pierwszego rozdziału) jako właśnie grę sił. Niestety, w tej grze wydaje się nam, że my widzimy tę stronę wewnętrzną rzeczy, ale tak naprawdę nie ma to miejsca! Omawiamy tutaj 57 minutę nagrania.

[alfa: Świat nadzmysłowy]

[1. Strona wewnętrzna, zjawisko, rozsądek]

I znów napiszę jak nie raz do tej pory – jest grubo. I zasadniczo najlepiej by zrozumieć o co tutaj chodzi zrobić mały słownik, który jest kompilacją tekstu i przypisów Landmana.

zjawisko (Erscheinung) – ta całość jako całość, czyli jako ogólność jest tym, co stanowi stronę wewnętrzną (das Innere). Pozór + egzystencja to zjawisko. Egzystencja to „bycie” niebytu

pozór (Schein) – nazywamy tak byt, który sam bezpośrednio w sobie samym jest niebytem

siła – nie jest tylko pozorem ale jest zjawiskiem

I co więcej, dorzucę podsumowanie tłumacza, który w przypisie podsumowującym ten fragment (strona 73 wydania z Gazety Wyborczej) pisze:

Świadomość doszła do strony wewnętrznej poprzez zjawisko. Ale zjawisko okazuje się czymś zanikającym i dlatego świadomość, która ujmuje wszystko w postaci przedmiotu, nie rozpoznając w tym swego pojęcia, musi teraz – 'wycofując się ze zjawiska’ – stronę wewnętrzną (do której już doszła) ująć jednak w postaci przedmiotowej jako przedmiotową stronę wewnętrzną.

Ufff. Zobaczymy co seminarzyści tu dorzucą. Tymczasem bardzo istotnym jak myślę, jest następujący fragment bezpośrednio z Hegla:

W tej wewnętrznej prawdzie jako absolutnej ogólności, która została oczyszczona z przeciwieństwa ogólności i jednostkowości, i zaistniała już dla rozsądku, otwiera się teraz ponad światem zmysłowym, jako światem zjawiskowym, świat nadzmysłowy jako świat prawdziwy; ponad przemijającym światem doczesnym (das Diesseits) nieprzemijający tamten świat (das bleibende Jenseits); otwiera się byt sam w sobie, będący pierwszym i dlatego niedoskonałym przejawianiem się (Erscheinung) rozumu, tzn. li tylko czystym elementem, w którym prawda ma swą istotęNasz przedmiot jest więc teraz sylogizmem (Schluss), w którym jako terminy skrajne występują wewnętrzna strona przedmiotu i rozsądek, a terminem średnim jest zjawisko.

[2. To, co nadzmysłowe, jako zjawisko]

Zrekapitulujmy. Strona wewnętrzna rzeczy, to jest inaczej jedność ogólności i wielości konkretnego przedmiotu, ale w swoim „bycie samym dla siebie” (w świecie nadzmysłowym). I tego faktu (że owa wewnętrzna strona) leży niejako „po drugiej stronie świadomości” sama świadomość nie jest w stanie nic jeszcze powiedzieć. Aczkolwiek ta druga strona jednak powstała, zatem musi posiadać jakąś istotę – ta istota pochodzi tak naprawdę ze zjawiska. Seminarzyści odwołują się tu trochę do Kanta, w którego filozofii mamy trochę to samo zagadnienie – rzeczy samej w sobie nie możemy poznać, ale spora jej część w jakiś tam sposób manifestuje się w sposób przedmiotowy. Przykład mikrofonu/koca podany w 1h11m nagrania tutaj pomaga. 

[3. Prawo jako prawda zjawiska]

Według seminarzystów dopiero w tym miejscu zaczyna się właściwa treść tego rozdziału. Wcześniej była innymi słowami opowiedziana dotychczasowa droga. Jedziemy zatem. Wracamy do koncepcji siły, która wychodzi na zewnątrz i potem wraca do siebie – ta gra sił doprowadza w końcu do ujednolicenia i konotacji, że treścią tej ciągłej przemienności jest tak naprawdę różnica ogólna (czyli różnica, do której sprowadzają się wszystkie przeciwieństwa). I tutaj wchodzi do naszego języka nowe słowo – prawo. Cytat by się nadał:

Różnica ta zostaje wyrażona w prawie jako stałym obrazie niestałego zjawiska. Toteż świat nadzmysłowy jest spokojnym królestwem praw, istniejącym wprawdzie poza światem postrzeganym (w świecie tym bowiem prawo wyraża się tylko za pośrednictwem nieustannej zmiany), ale zarazem jednak w nim również obecnym i stanowiącym jego bezpośrednie spokojne odbicie.

[beta: Prawo jako różnica i tożsamość]

[1. Prawa określone i prawo ogólne]

Prawo jakie takie ma problem – zakładamy bowiem, że ono jest połączeniem różnicy i jedności, ale tym samym przejawia się dalej jako coś w świecie, jako przedmiot (dla rozsądku). A tenże rozsądek próbuje wtedy z tej wielości sklecić jedność – wprowadzając to jedno prawoHegel podaje tu przykład prawa powszechnego ciążenia – które nie wyraża niczego więcej niż prawo spadania i obrotu ciał, ale istnieje, gdyż nasz rozsądek wprowadza je by było mu łatwiej. Ale takie prawo jest według seminarzystów „puste”, gdyż nie zawiera w sobie tak naprawdę jakiejkolwiek treści. Wskazuje tylko na to, że coś jest inne niż coś innego – czysta negatywność (okolice 1h28m nagrania). Jeśli prawo jest zbyt ogólne – traci zdolność wyjaśniania zjawiska, z kolei kiedy staje się zbyt szczegółowe, traci tak naprawdę naturę/charakter „prawa” bo odnosi się tylko do jednej rzeczy. Cytat na koniec podrozdziału:

Toteż czyste pojęcie prawa jako powszechnego przyciągania musi być w jego prawdziwym znaczeniu rozumiane w ten sposób, że w nim, jako czymś absolutnie prostymróżnice istniejące w prawie jako takim same znowu wycofują się z prawa i wracają do strony wewnętrznej jako do prostej jedni. Ta prosta jednia jest wewnętrzną koniecznością prawa.

[2. Prawo i siła]

Próbuję zrozumieć wywody Hegla tutaj, ale mi nie idzie. W sensie – mam wrażenie, że wyłożył wszystko na samym początku (wskazując na abstrakcyjny charakter pojęcia siły), zaś potem podając tylko przykłady i rozwijając temat. Seminarzyści mówią, że tutaj omawiane są tak naprawdę nieprzystające do siebie rzeczy – prawo elektryczności, a jego zjawisko – to są dwie niezwiązane/oddzielone od siebie rzeczy. „Prawem elektryczności nie zaświecimy żadnej żarówki, ale wierzymy, że przez te prawo wyrażamy naturę elektryczności” – to dobry cytat od seminarzystów. To my – naturalna świadomość – wprowadzając prawa do zrozumienia siły wprowadza tę „nieprawdziwość”, po czym znów „bierze to na siebie”, wycofuje się, i tworzy się nowa jakość. Ewentualne sprzeczności pochodzą od nas (świadomości)!

[3. Wyjaśnianie]

W seminarium mówią, że to jest najważniejsza zasadniczo część tego rozdziału. Lecimy. Na ile rozumiem, to rozsądek wprowadza do prawa różnicę i nie występuje ona w samym przedmiocie. I ten proces nazywa się wyjaśnianiem (Erklaren). Cytat dłuższy, ale mam wrażenie, że dość istotny.

Taki ruch nazywa się wyjaśnianiem (Erklaren), formułuje się jakieś prawo; od niego odróżnia się jego ogólność samą w sobie, czyli jego podstawę (Grund), jako siłę. Ale o występującej tu różnicy powiada się, że nie jest wcale różnicą, że podstawa ma raczej zupełnie te same właściwości, co prawo. Na przykład takie pojedyncze wydarzenie jak błyskawica ujmuje się jako coś ogólnego, i to ogólne zostaje sformułowane jako prawo elektryczności; następnie wyjaśnienie sprowadza prawo do siły jako do istoty prawa. Siła ta ma znowu taką właściwość, że skoro się uzewnętrznia, występują w niej elektryczności sobie przeciwstawne, które znowu znikają jedna w drugiej, a to znaczy, że siłą ma dokładnie te same właściwości, co prawo. Toteż powiada się, że prawo i siła wcale się od siebie nie różnią. Różnicami są tu: czyste ogólne uzewnętrznianie się, czyli prawo, oraz czysta siła; ale jedno i drugie ma tę samą treść, te same właściwości, a to znaczy, że różnica jako różnica treści, tzn. rzeczy samej, zostaje znowu wycofana.

Sam rozsądek mieli to wyjaśnienie, ale jak pisze filozof – niczego dodatkowego nie wyjaśnia. To właśnie w wyjaśnianiu wprowadzana jest w ogóle jakakolwiek różnica do świata. Różnica nie istnieje w rzeczywistości (świadomość ją wprowadza). Teraz wewnętrzna rzeczywistość staje się prawdą i znajdują się na tym samym poziomie co rzeczywistość. Istotą wyjaśnienia jest właśnie wprowadzenie tej różnicy!

[gamma: Prawo czystej różnicy, świat odwrócony]

Czytam i wychodzi mi tylko tyle, że Hegel opisuje tu dialektyczny proces przechodzenia jednoimienności do wielości i z powrotem. Ale rekapitulując na bazie seminarium. Mamy nasz świat zmysłowych postrzeżeń, mamy świat wewnętrzny (czyli świat uogólnionych praw, które opisują rzeczywistość), ale mamy też świat odwrócony. W tym świecie (a musi on istnieć niejako z definicji – tworzy go ten pierwszy świat nadzmysłowy) istnieje świat, który jest mu całkowicie przeciwstawny. To się dzieje dlatego, że świadomość sobie wytwarza taką dychotomię, aby dojść docelowo do wiedzy, że rzecz może być A jak i nie jest A jednocześnie

[3. Nieskończoność]

Ni w ząb rozumiem 😉

[Rekapitulacja]

 

Etyka nikomachejska #10

Dotarliśmy do końca dzieła Arystotelesa – ostatni rozdział zawiera jedną z najbardziej rozpoznawalnych idei naszego filozofa – o przewadze życia kontemplacyjnego nad aktywnym. Ale może nie wychodźmy przed szereg, bo i kilka innych rzeczy znajdziemy w ostatnim rozdziale opisywanej książki, a wychodzimy od koncepcji przyjemności.


Krytyka istniejących opinii na temat przyjemności

Skończyliśmy omawiać przyjaźń, teraz przejdziemy do równie istotnego tematu – przyjemności. Jest to ogólnie zagajenie tematu i sensownego nie ma co tu wypisywać.

Przedstawienie stanowiska Eudoksosa na przyjemność i polemika z przeciwnikami jego poglądów

Eudoksosie trochę wspomina Reale w swojej „Historii filozofii”, a konkretniej w trzeciej części, której poświęciłem oddzielny wpis i mapę myśli. W skrócie, aby nie przedłużać – Eudoksos był platonikiem, który głosił pogląd, że przyjemność jest dobrem (mimo, że sam był bardzo umiarkowany i ascetyczny). Arystoteles argumentuje, że trochę ten pogląd się nie trzyma kupy, gdyż przyjemność można dodać zawsze do czegoś dobrego, tym samym dostaniemy coś, co jest dobre 1x (bo przyjemne), ale też dobre 1x po raz kolejny, bo np. samo w sobie było dobre. Dla przykładu – jeśli życie rozumne jest dobre (1x), a do tego jesteśmy ludźmi, którzy z używania rozumu czerpią przyjemność (1x) to łącząc te dwa elementy dostajemy 2x. Czyli sama czysta przyjemność nie może być absolutnie najwyższym dobrem.

Polemika z tymi, którzy utrzymują, że przyjemność w ogóle nie może być dobrem

Tutaj (wg. tłumaczki) mamy polemikę z Platonem – jak pisze nasz filozof:

[…] dobro jest czymś określonym, przyjemność zaś czymś nieokreślonym, ponieważ dopuszcza różne stopnie.

Jednakże nie da się tego obronić – wszak i ludzie przejawiają cnotę w różnym stopniu – ktoś jest mniej lub bardziej sprawiedliwy dla przykładu. Dalej rozbija Arystoteles myśl swego nauczyciela, argumentując przeciw tezie, że przyjemność jest pewnym ruchem, a dobro nie. Aczkolwiek nie da się obronić tego poglądu – no bo w przykładzie Stagiryty cieszenie się nie może odbywać się szybko lub wolno. Po prostu się cieszymy (odczuwamy przyjemność).

Idąc dalej – odrzuca pogląd Platona, że przyjemność jest zaspokojeniem pewnego braku. Głównie pokazuje jako przykład jedzenie – przyjemnie jest się najeść, bo kiedy jesteśmy głodni, to odczuwamy pewien brak, a jedzenie go zaspokaja. Tutaj jednakże nie da się tego podejścia zastosować do przyjemności intelektualnych – jako przykład podaje Arystoteles matematykę. Summa summarum – na pewno przyjemność nie jest najwyższym dobrem.

O istocie przyjemności

Wracamy do początku i dochodzi nasz filozof do teoretycznego obalenia twierdzenia, że przyjemność ma charakter ruchu – to jest czymś pełnym i skończonym w każdej chwili odczuwania przyjemności, nie dzieli się na etapy czy na podobne. Aczkolwiek kmini dalej, że przyjemność jest dopełnieniem czynności. Nie każdej jednak czynności, ale głównie takiej, która nie jest niczym ograniczana (jak np. wzrok), a także czynności w której jesteśmy po prostu „dobrzy”. I dlatego to właśnie w działaniu  (a tym samym w życiu jako takim) leży istota przyjemności.

O rodzajach przyjemności

Tak jak mamy różne rodzaje czynności, którym możemy się oddawać, tak samo różnią się przyjemności, które tymże czynnościom towarzyszą. I co więcej – tutaj Arystoteles przewidział problemy ze skupianiem uwagi w roku 2024 – przyjemności bardziej dla nas „przyjemne” wypierają z pola uwagi inne czynności/przyjemności. Filozof podaje przykład flecisty, który woli przysłuchiwać się w pełni czyjejś grze, niż słuchać w tym czasie dialogu innych osób. Fajny cytat i porównanie:

Dlatego to znajdując w czymś silną przyjemność, nie możemy wcale podejmować żadnej innej czynności, a to, co czynimy, czynimy wtedy, gdy w niczym innym nie znajdujemy szczególnego upodobania; np. w teatrach ci, co jadają łakocie podczas przedstawienia, czynią to zwłaszcza wtedy, gdy na scenie występują źli aktorzy.

Tym samym czynności, które są moralnie dobre, dają też dobrą przyjemność, zaś czyny złe – złą. I tutaj przechodzi nasz myśliciel do konotacji, że każda rzecz/istota ma specyficzną dla siebie czynność, a tym samym najwyższą możliwą i wynikającą z tejże czynności przyjemność. Osioł wybierze i zje siano, a nie złoto. W odniesieniu do ludzi jednakże temat jest trochę bardziej skomplikowany – jeden lubi krzyżówki, a drugi by prędzej grabił śnieg, niż próbował je rozwiązać. By zniwelować tę wielorakość, Arystoteles odwołuje się do forever-after Deus ex machina – czyli spojrzenia na świat z perspektywy człowieka moralnie doskonałego. Czyli w skrócie – to, co człowiek moralnie doskonały czyni najlepiej, to też będzie największą przyjemnością w sensie obiektywnym.

O istocie szczęścia

No i tutaj dochodzimy do szczęścia w końcu. Biorąc pod uwagę powyższe zapiski raczej nie dziwi, że Arystoteles w tym krótkim podrozdziale streszcza rozważania z poprzednich, a całość można streścić krótkim cytatem:

Bo szczęście polega nie na takich rozrywkach [zabawie – przyp. MP], lecz – jak już o tym przedtem była mowa – na działaniu zgodnym z dzielnością etyczną.

Teoretyczna kontemplacja źródłem doskonałego szczęścia

Podrozdział niby dłuższy, ale mieli nam w nim filozof powody, dla których zajmowanie się filozofią jest najwyższą formą szczęścia. Samowystarczalność, ciągłość, bez-celowość, używanie najwyższej części ludzkiej duszy – można sobie wybrać. Cytat kończący podrozdział:

I to, co przedtem było powiedziane, znajduje i teraz swe zastosowanie; co bowiem jest swoistą właściwością każdego, to jest dlań z natury najlepsze i najprzyjemniejsze. Dla człowieka tedy jest nim życie zgodne z rozumem, ponieważ rozum bardziej niż cokolwiek innego jest człowiekiem. Takie więc życie jest też najszczęśliwsze.

Życie zgodne z cnotami zajmuje drugie miejsce, tuż po życiu zgodnym z rozumem

Wracamy trochę do części drugiej, gdzie został umówiony podział cnót i ich hierarchia. Cnoty jako takie są powiązane z działaniami typowo ludzkimi, mimo że czasem dotyczą spraw cielesnych (wtedy głównie są rozpatrywane w kontekście opanowania i umiaru). Cnoty praktyczne są o tyle „gorsze”, że często potrzebują dodatkowych dóbr zewnętrznych (np. kasy by pokazywać hojność), a cnoty intelektualne – nie. No i na koniec mamy porównanie do bogów – zajmują się też przecież kontemplacją, a nie spłacaniem długów czy walką o kraj. Aczkolwiek tutaj czyni Arystoteles zastrzeżenie, że nawet człowiek, co chce oddać się kontemplacji – potrzebuje „zewnętrznych” rzeczy, ale niekoniecznie w formie materialnej (jak choćby dla realizacji cnót etycznych), ale np. zdrowia czy przyjaciół czasami. Więc nie jest nasz teoretyczny kontemplujący mędrzec tak naprawdę w 100% autarkiczny.

Rola wychowania i prawa w kształtowaniu dzielności etycznej

Co do ogólnej kondycji ludzi nie ma nasz filozof zbyt wielkiego mniemania (duh!) – stwierdza zatem jasno, że najlepiej by było od początku stwarzać warunki, w których postępowanie etycznie dobre jest naturalną częścią życia i rozumienia świata. Karać, orać, przymuszać prawem – a jak ktoś nie spełnia oczekiwań – wygnać. Tyle Arystoteles w skrócie – a to podobno Platon miał zapędy totalitarne. Generalnie przez resztę tekstu Arystoteles pokazuje, że to prawodawstwo i polityka jest istotna dla wzbudzania i zakorzeniania doskonałości etycznej – i dlatego zajmie się nią „dalej”. To „dalej” to kolejny traktat – „Polityka”.

 

Etyka nikomachejska #9

Zbliżamy się powoli do końca „Etyki nikomachejskiej” – dalej dziś zgłębiamy koncepcję przyjaźni i co z niej wynika.


W przyjaźniach opartych na nierówności proporcjonalność zapewnia równość i trwałość przyjaźni

Kontynuujemy gdzie skończyły się rozważania poprzedniej księgi, choć cały podrozdział mam wrażenie, możnaby streścić w dwóch zdaniach. W przypadku relacji opartych o przyjemność/korzyści dobrym jest, gdy rzecz odbywa się proporcjonalnie – i w tym przypadku ten, kto pierwszy wyszedł z przyjaźnią, powinien od drugiej strony otrzymać od razu informację, co dostanie w zamian. Rzecz nie stosuje się oczywiście w przypadku relacji opartej o cnotę.

O posłuszeństwie i wdzięczności w przyjaźni

Coraz bardziej śmieszny się moim zdaniem Arystoteles tu robi – w skrócie dwie strony można streścić – „w kontekście tego, co i komu dawać/darować odpowiedź brzmi – to zależy”. Koniec.

Z jakich powodów można zrywać przyjaźnie.

Najpewniej można, kiedy jedna ze stron przyjaźni staje się niegodziwa (ale najlepiej gdy się to stanie w stopniu nieuleczalnym) – wówczas można. Tak samo można (i dzieje się tak z automatu) to uczynić, kiedy przyjaźnie zawarte ze względu na korzyść przestają takową przynosić.

Tylko człowiek etycznie dzielny jest usposobiony przyjaźnie do samego siebie

Ciekawy tytuł. Wskazując na cnotę dobro, które są udziałem człowieka doskonałego moralnie, filozof dochodzi do wniosku, że człowiek cnotliwy kocha samego siebie i jest „w przyjaźni” sam ze sobą. Bo życzy sobie dobra najwyższego i tak też czyni. Przenosi to za chwilę Stagiryta na przyjaźń opartą o cnotę – wszak druga strona w takiej relacji to jakby „drugi ja” – a raczej trudno nie życzyć sobie samemu dobra (kiedy jest się człowiekiem wysoko etycznym rzecz jasna, a nie w depresji klinicznej). A contrario – ludzie niegodziwi nawet sami siebie nie kochają.

O życzliwości

Krótki podrozdział, który można streścić krótko, że życzliwość jest pierwszym krokiem przyjaźni/miłości, ale nie jest koniecznym jej następstwem. Można być dla kogoś życzliwym, ale nawet tej osoby nie znać.

O zgodzie

Zgoda jest podobna do przyjaźni, ale jest jednak czymś innym. Cytat może będzie najlepszy by podsumować ten krótki podrozdział:

A więc zgoda jest przyjaźnią wśród współobywateli i za taką zwykle uchodzi, jako że dotyczy tego, co pożyteczne i co należy do życia.

O uczuciach między doznającymi dobrodziejstw i wyświadczającymi je

Myśliciel zaczyna od takiego zapisu:

Ludzie, którzy wyświadczyli komuś dobrodziejstwo, zdają się większą darzyć miłością tych, co go doznali, aniżeli na odwrót, ci, na których spłynęło dobrodziejstwo – swoich dobrodziejów; fakt ten jest przedmiotem dociekań, jak gdyby był czymś paradoksalnym.

I tak sobie Arystoteles rozmyśla nad tym, ale nie dochodzi tak naprawdę do jakiejś ostatecznej konkluzji, która byłaby inna niż powyższy cytat.

O miłości człowieka etycznie dzielnego do siebie samego i o jego samolubstwie

Wracamy zasadniczo do tematu, który już trochę poruszaliśmy. A konkretniej – czy lepiej jest kochać siebie czy kogoś innego? Technicznie nawet osoba wysoka moralnie – powinna kochać dobro, a dobrem jest to co ona sama czyni lub doznaje. Samolubami nazywa się najczęściej ludzi, którzy chcą dla siebie zagarnąć więcej konkretnych dóbr (najczęściej zewnętrznych). Spotyka się takie podejście z oczywistym potępieniem. Jednakże w przypadku osoby doskonałej etycznie mamy problem – bo ona w sumie też chce dla siebie najwięcej dobra, choć głównie w kontekście cnoty. Czyli jakby nie patrzeć – no też jest samolubem!

Arystoteles rozwiązuje ten problem bardzo łatwo – zdobywanie cnoty oraz dobra przysługuje się wszystkim (nie tylko osobie, która je zdobywa), bo zwiększa też sumę dobra na świecie. Zatem jest nawet bardzo wskazane, aby każdy kto tylko może, był samolubem w kontekście zdobywania dobra. Cytat na podsumowanie.

Ilekroć tedy idzie o rzecz chwalebną, człowiek etycznie wysoko stojący przeznacza sobie, jak się zdaje, większy udział w pięknie moralnym. W tym więc znaczeniu należy, jak już wspomniano, być samolubem, nie zaś w tym znaczeniu, w którym szeroki ogół najczęściej jest samolubny.

Czy ludzie szczęśliwi potrzebują przyjaciół, skoro sami sobie wystarczają?

Mam wrażenie, że Arystoteles tutaj trochę wyprzedza to, co Maslow pisał o doświadczeniach szczytowych. Bo tak się zastanawiając – skoro te doświadczenia są takie super, i najczęściej doświadcza się ich pojedynczo, to po cholerę mi inni? Tak samo pisze trochę nasz myśliciel – skoro najbardziej człowiek etycznie doskonały ceni sobie dobro, i jest w stanie czynić je głównie samemu – to po co mu przyjaciele w ogóle? Nasz filozof wychodzi z założenia, że przyjaciele są zawsze potrzebni – bo osobom nieszczęśliwym mogą tacy przyjaciele pomagać, zaś jak ktoś jest mocny etycznie to potrzebuje innych by im wyświadczać dobro. Więc zasadniczo temat rozwiązany. Co więcej – dla Arystotelesa człowiek jest istotą stadną, i skazywanie go na samotność uważa za złe i nieludzkie (oh, chłopie, nie odnalazłbyś się w dzisiejszym świecie…).

Jeśli tedy istnienie jest dla człowieka szczęśliwego pożądania godne samo w sobie (ponieważ jest z natury swej dobre i przyjemne), to także istnienie przyjaciela jest dlań pożądania godne w tym samym prawie stopniu, i przyjaciel należy do rzeczy pożądania godnych. Co zaś dla niego jest pożądania godne, to musi też rzeczywiście posiąść, w przeciwnym bowiem razie będzie mu tego brakowało. Jeśli więc ktoś ma być szczęśliwym, to trzeba mu etycznie wysoko stojących przyjaciół.

Rozważania na temat liczby przyjaciół

Raczej nie dziwi, że w przypadku omawianego zagadnienia nasz myśliciel każe zdążać drogą środka. Czyli nie za dużo, ale nie za mało.

Dobrze jest mieć przyjaciół we wszystkich okolicznościach życia

Temat ten już wspomniałem powyżej – zasadniczo przyjaciele przydają się w każdym momencie życia. W nieszczęściu pomogą, a w szczęściu możemy im z kolei pomagać i wspierać rozwijając dzielność. Aczkolwiek tłumaczenia Arystotelesa jak to powinno naprawdę wyglądać w praktyce, spowodowałyby zawał u każdego współczesnego psychologa. Generalnie idea jest taka, że jak się cierpi, to się nie powinno prosić przyjaciół o pomoc czy współczucie, bo to niemęskie i nikt nie powinien chcieć być przyczyną zamartwiania się czy smutku swoich przyjaciół. Z drugiej zaś strony – powinniśmy sami zawsze zmierzać na pomoc przyjaciołom, którzy są nieszczęśliwi. Brzmi to prawie jak owo klasyczne „domyśl się”, jako odpowiedź na pytanie „czy coś się stało?”. No ale cóż, 25 wieków temu inaczej rzeczy wyglądały.

Przyjaźń ludzi złych jest zła, dobrych – dobra

Tak naprawdę rzecz ma pół strony i streszcza się w tytule.

 

Etyka nikomachejska #8

W tym wpisie dochodzimy do jednej z najbardziej znanych części naszego dzieła. Rzecz jasna dotyczy koncepcji przyjaźni u Arystotelesa.


O potrzebie przyjaźni w życiu człowieka

Według autora przyjaźń jest czymś powiązanym z cnotą, albo i samą cnotą. Cytat na sam początek będzie najlepszy.

Pozostaje nam obecnie omówienie przyjaźni; jest ona bowiem pewną cnotą lub czymś z cnotą związanym, a ponadto jest czymś dla życia najkonieczniejszym; bo bez przyjaciół nikt nie mógłby pragnąć żyć, chociażby posiadał wszystkie inne dobra.

Generalnie cały podrozdział to pean na rzecz posiadania przyjaciół, jak przyjaźń jest istotna dla pokoju między państwami, jak umożliwia rozwijanie cnót i takie tam katechizmowe ogólniki. Arystoteles chce się zająć bardziej istotnymi tematami – czy można być przyjacielem z osobą złą, czy wszyscy mogą być przyjaciółmi i tak dalej.

Powody, dla których rodzi się przyjaźń

Wchodzimy w klasyczny podział Stagiryty na powody, dla których się ludzie przyjaźnią. Są to – dobro, przyjemność i użyteczność. Najczęściej sprowadza się to do tych dwóch pierwszych – bo coś by prowadzi ło do dobra i przyjemności musi być też użyteczne. Idąc dalej filozof też (polemizując z Platonem) jasno stwierdza, że ludzie dążą do dobra i przyjemności, która im wydają się dobrem i przyjemnością, choć często się w tej materii mylą.

Trzy rodzaje przyjaźni: z powodu korzyści, przyjemności i dzielności etycznej

Budujemy na poprzednim rozdzieleniu – rzecz jasna przyjaźnie oparte o użyteczności oraz przyjemność to takie gorsze typy przyjaźni. Łatwo zawierane, ale i łatwo zrywane jeśli przestają przynosić spodziewane efekty. Najlepszym typem jest przyjaźń oparta o cnotę, gdyż w niej ze względu na cnotę (która jest dobrem) przyjaźń polega na rozwoju w cnocie obydwóch przyjaciół. Oczywiście taki typ przyjaźni jest rzadki, albowiem i ludzi cnotliwych jest niewiele.

Prawdziwymi przyjaciółmi są ludzie etycznie dzielni

W sumie ten typ przyjaźni ze względu na cnotę jest jakoś podobny do tej ze względu na użyteczność oraz przyjemność. No bo też dostarcza ona przyjemności i jest pożyteczna. Idąc dalej myśliciel dochodzi do wniosku, że w przypadku przyjaźni niższego typu, możliwe są wszystkie możliwe mixy – ludzie dobrzy mogą być przyjaciółmi ze złymi, źli ze złymi i tak dalej.

Przyjaźń jest trwałą dyspozycją

Tak jak w temacie – przyjaźń jest trwałą dyspozycją, której służy rzecz jasna jej regularne pielęgnowanie i urzeczywistnianie.

Formy przyjaźni oparte na równości

Przyjaźń zawiera się łatwiej, jeśli od samego początku jest ona przyjemna – po raz kolejny Arystoteles wskazuje, że ludziom zgorzkniałym/niemiłym przyjaźnie zawiera się trudno, lub jest to w ogóle niemożliwe. Przyjaźń ogólnie rozwija się najlepiej, gdy jest oparta na równości – kiedy obie strony doznają tego samego (mniej więcej), chcą tego samego i tak dalej. Rzecz jasna rozpatrywane jest to w kontekście najwyższej formy przyjaźni, te niższe służą jako benchmark tylko.

O przyjaźni, w której istnieje wyższość jednej ze stron

Zasadniczo w przypadku dużej różnicy „poziomów” (np. ojciec i dziecko) – to nie do końca jest przyjaźń sensu stricto. Raczej jest to żywienie „uczuć dodatnich”. Co więcej, wychodzi że by przyjaźń trwała, to różnica między jej stronami nie może być zbyt wielka. Bo według Arystotelesa by w ogóle mogła ona trwać ta różnica musi być niewielka – inaczej przyjaźń się po prostu rozpadnie.

O różnych stopniach przyjaźni

Według myśliciela lepiej jest kochać/być komuś przyjacielem, niż tylko być przedmiotem tej miłości/oddania. I zasadniczo tyle.

Związek między sprawiedliwością i przyjaźnią. Uwagi na temat wspólnot państwowych

Przyjaźń polega na jakiejś formie wspólnoty. Myśliciel podaje przykład „przyjaciół podróży” – panuje w niej jakaś forma przyjaźni, a tym samym sprawiedliwości. Oczywiście im przyjaźń bliższa i doskonalsza, tym więcej w niej sprawiedliwości i inne rzeczy wypada/nie wypada czynić. Aczkolwiek te typy przyjaźni/wspólnot istnieją ze względu na jakiś partykularny cel, natomiast państwo jako takie, obejmuje wszystkie cele tak naprawdę.

O trzech rodzajach ustrojów państwowych i podobnych do nich stosunkach między ludźmi

Istnieją trzy rodzaje ustrojów (daleko od Platona to nasz filozof nie odszedł 😉 ). Królestwo/arystokracja i odpowiadające im tyrania/oligarchia(plutokracja) są w sumie takie same jak u Platona, trochę inaczej jest z demokracją per se, gdyż Arystoteles uznaje ją raczej za timokrację (pochwałę zaszczytów), ale jej zwyrodniała forma to nie jak u Platona – demagogia, ale demokracja ogólnie.

Ustroje państwowe i odpowiadające im formy przyjaźni

Generalnie wcześniej Arystoteles utożsamiał też przyjaźń ze sprawiedliwością, dlatego też odnosi też poszczególne formy/typy przyjaźni do ustrojów, ale naprawdę nie ma tutaj w jego pisaniu niczego odkrywczego.

Stosunki przyjaźni między krewnymi

Szczerze nie wiem co tu wypisać.

O przyjaźni opartej na korzyści

Taki typ przyjaźni jest najbardziej narażony na skargi i nieporozumienia między stronami. Ale znów nic konkretnego z tego moim zdaniem tutaj nie wynika.

W przyjaźniach opartych na przewadze jednej ze stron można odwdzięczyć się czcią

Tytuł zasadniczo mówi wszystko, co w tym podrozdziale jest zawarte.

 

Fenomenologia ducha #3 – Postrzeżenie, czyli rzecz i złudzenie

Kontynuujemy naszą czytankę Hegla – dziś na tapecie mamy rozdział oznaczony rzymską cyfrą II – „Postrzeżenie, czyli rzecz i złudzenie”


Seminarium dotyczące tego rozdziału zaczyna się od znacznika czasowego 1h32m. Nie będę ukrywał, że w tym rozdziale Hegel ostro pojechał po bandzie i łatwo to się tego nie czyta. Natomiast satysfakcja po zrozumieniu (albo przynajmniej tak mniemam, że to zrozumienie) jest niebagatelna. Filozof zaczyna od stwierdzenia, że postrzeżenie, jest pojęciem niejako przeciwstawnym pewności zmysłowej i potencjalnej dla niego bezpośredniej pewności. One bowiem koncentrowały się na tym oto przedmiocie (albo też chciały), natomiast postrzeżenie skupia się właśnie na czymś ogólnym. Z tego wysnuwam wniosek, że postrzeżenie jest ewolucją na drodze progresu pewności zmysłowej. Świadomośćpostrzeżeniu jest absolutnie świadoma tego, że odnosi się do czegoś ogólnego. No i tutaj nic z tego – bo według seminarzystów (a dalej nie wiem skąd to założenie), świadomość ZAPOMINA fakt, że postrzeganie jest tak naprawdę ruchem – jest wskazywaniem na przedmiot, jest przedmiotem per se i jeszcze postrzegającym (o tym złożeniu Hegel pisze, więc spoko). Natomiast ona sama [świadomość] odnosi się tylko do tego, co ogólne. Dalej nie wiem skąd wyszło to zapominanie.

Hegel jednakże chce dalej omówić tymczasowo właśnie przejawiający się przedmiot – nie jego ogólność – ale właśnie ten konkretny przedmiot. I tym teraz się zajmiemy. Seminarzyści mówią tutaj, że przedmiot to właśnie jest złożenie tych ruchów, a Hegel w tym rozdziale podejmuje próbę (jak twierdzą – nieudaną) zrozumienia czym właśnie jest ten przedmiot konkretnie, czym jest rzecz.

[1. Proste pojęcie rzeczy]

W postrzeżeniu, konkretna rzecz staje się zatem czymś zniesionym – negacją, ale negacją, która nie prowadzi do nicości, ale do „nicości pewnej treści” (o tym pisałem w notatkach do pierwszego rozdziału). Nicość ta, jest również czymś ogólnym, czyli niejako opakowaniem na własności (to pamiętne „tu”, które można wypełnić masą różnych znaczeń). I tych własności jest dużo, są one przeciwne innym własnościom, ale też czymś pozytywnie istniejącym. Nie wpływają na siebie, ale występują razem. W ten sposób przedmiot jest zarazem czymś ogólnym (będącym złożeniem – czyli jedną rzeczą – jednym samym w sobie – czystym istnieniem), ale też poprzez wielość własności jest jakąś wielościąHegel podaje tutaj przykład soli, która sobie leży na stole. Jest to coś jednego/ogólnego (czyli sól – filozof używa tu fajnego pojęcia – medium – czyli jak rozumiem „nośnika” na własności), ale jednocześnie jest złożeniem totalnie przygodnych i nie związanych ze sobą własności – ziarnistości/koloru/smaku/wagi/itp.

Medium jest rozwijane dalej, określane jako czysta istota, albo też rzeczowość (Dingheit) – kojarzy mi się metafizyczna „rzecz sama w sobie” (i na podstawie seminarium – dobrze mi się kojarzy). Aczkolwiek dalej Hegel serwuje totalne przewrócenie stolika – albowiem według niego własności występujące w rzeczowości muszą w jakiś sposób odróżniać się od siebie. Gdyby się bowiem od siebie nie odróżniały, nasza rzeczowość byłaby jakąś jednią wyłączającą. Jak pisze filozof:

[…] dlatego też to proste medium nie jest jedynie jakimś także, jakąś obojętną jednią, lecz także czymś jednym (Eins) jednią wyłączającą. – Jedno (das Eins) jest momentem negacji jako coś, co w sposób prosty odnosi się samo do siebie, wyłączając wszystko inne, i dzięki czemu rzeczowość (Dingheit) jest określona jako rzecz (Ding).

Z tego wszystkiego wychodzi nam prawda postrzeżenia (das Wahre der Wahrnehmung) – zawierają się w niej tym samym trzy aspekty omówione do tej pory (to jest definicja rzeczy):

  • jest obojętną, bierną ogólnością
  • jest negacją pojętą jako coś prostego, czyli Jedno (Eins) – wyłączenie własności przeciwstawnych
  • samą wielością własności

Jak czytam i jestem we flow to rozumiem, jak wracam do tego po 5 minutach – nie rozumiem. Ale ćwiczenie duchowe pełną gębą 😉 Na sam koniec podrozdziału cytat:

Zmysłowa ogólność, czyli bezpośrednia jedność bytu i momentu negatywnego, dopiero wtedy staje się własnością, kiedy „Jedno” i czysta ogólność zostały z niej wyprowadzone, od siebie odróżnione i znowu przez nią razem połączone. Dopiero to odniesienie zmysłowej ogólności do czystych momentów istotnych daje zakończoną rzecz.

[2. Sprzeczne postrzeganie rzeczy]

Tak przedstawiona rzecz jest przedmiotem świadomości postrzegającej (czyli się nam świadomość rozwinęła). I idąc dalej – świadomość jest świadoma 😉 tego, że jej postrzeganie jest tutaj najistotniejsze i że to w niej samej leżą przyczyny, jeśli to postrzeganie jest obarczone jakimkolwiek błędem. Teraz mamy 2 strony tekstu, który jak czytam ciągiem to rozumiem jako dialektyczny proces, w którym świadomość postrzega przedmiot jednocześnie jako jedność i wielość, a następnie w toku negacji jednego przez drugie – wraca do punktu wyjścia, czyli do pewności zmysłowej (oraz mniemania). Aczkolwiek (jak twierdzi Hegel) to już nie jest ta sama sytuacja, z którą mieliśmy do czynienia na początku. Tutaj cytat:

Świadomość zdała sobie w ten sposób sprawę z tego, jaki jest istotny charakter jej postrzegania; mianowicie, że nie jest ono prostym czystym ujmowaniem, lecz takim ujmowaniem, które jednocześnie wycofuje się z tego, co prawdziwe (aus dem Wahren), i wraca refleksją do siebie samego. To powracanie świadomości do siebie samej – które wtrąca się bezpośrednio do czystego ujmowania – okazało się wszakże istotne dla postrzegania; zmienia to, co prawdziwe (das Wahre). Ale świadomość zdaje sobie równocześnie sprawę z tego, że zmiana ta pochodzi od niej i bierze ją na siebie, i w ten sposób utrzyma przedmiot prawdziwy w czystej postaci.

Uff. Ciągnąć – to świadomość zdaje sobie sprawę z tego, że to ona jest właśnie źródłem potencjalnego błędu w postrzeganiu. Jak pisze filozof – to dla mojego języka sól jest słona, i dla moich oczu jest ona biała. Jakakolwiek sprzeczność nie może istnieć w samej rzeczy – może istnieć tylko w moim postrzeganiu. Aczkolwiek dalej do końca rozdziału Hegel młóci ten sam koncept on-and-on (i seminarzyści się ze mną zgadzają – bo zasadniczo cały podrozdział podsumowali jednym zdaniem będącym cytatem z końca, który nota bene tutaj wrzucam):

Porównując jedno z drugim świadomość dochodzi przeto do wniosku, że nie tylko jej postrzeganie rzeczy (sein Nehmen des Wahren) ma w sobie dwa momenty różne: ujmowanie [rzeczy] i powracanie do siebie samej, lecz że również to, co jest postrzegane (das Wahre), sama rzecz, występuje w takim sam podwójny sposób. Tak więc poczyniliśmy doświadczenie, iż rzecz przedstawia się ujmującej ją świadomości w określony sposób, ale zarazem się wycofuje z tego sposobu przedstawiania i kieruje się refleksyjnie ku sobie, czyli że sama rzecz zawiera w sobie prawdę przeciwną.

Trochę się jednak cofając seminarzyści zwracają uwagę, że jedność rzeczy jest budowana przez jej własności (których jest wiele), ale które z drugiej strony (np. słoność) są również czymś jednym. I tak można to mielić cały czas ad infinitum. Prawda zatem jest gdzieś indziej. Co więcej, napomykają, że to, co tu głównie mielimy to jest ciągła walka dwóch sprzeczności – rzeczy, która chce być określana jako rzecz na mocy tylko swojego czystego istnienia, ale z drugiej strony – możemy mówić o rzeczy tylko porównując/kontrastując ją z różnymi od niej rzeczami (czyli jej określoność jest czymś zewnętrznym).

[3. Przejście do ogólności bezwarunkowej i do królestwa rozsądku]

To czego chce rzecz – to być sama przez siebie i dla siebie (bez zewnętrznych określeń). Ale tego się nie da zrobić. Na ile kumam to, co Hegel tu pisze, podsumowuje on poprzednie odkrycia i wychodzi mu, że rzecz tak naprawdę rozbija się na dwa oddzielne byty – w których jeden reprezentuje byt dla siebie konkretnej rzeczy, a drugi byt dla innych danej rzeczy. Tym samym niejako podział na jedność/wielość został zarówno wyekspediowany ze świadomości, ale również z rzeczy samej w sobie. Dalszy wywód – nie będę ukrywał – to jest orgia strumienia myśli i negacji na negacji. Nie będę próbował nawet udawać, że rozumiem to, co Hegel tu próbuje przedstawić. Seminarzyści mi tu przyszli z pomocą – wracamy trochę do notatek seminaryjnych z końca drugiego podrozdziału – rzecz jest ciągłą walką dwóch tendencji – bycia samej dla siebie przez siebie, jak i określoności przez zewnętrzne rzeczy I zasadniczo mam rację, bo raptem dwie strony dalej (paginacja boczna 101) mamy takie coś:

Ale te próby wyjścia z sytuacji nie tylko nie usuwają występującego tu złudzenia, lecz same okazują się bezwartościowe. Prawda, którą miało się osiągnąć dzięki takiej logice postrzegania, okazuje się pod jednym i tym samym względem swoim własnym przeciwieństwem, a jej istotą okazuje się ogólność pozbawiona różnic i określeń. Puste abstrakcje jednostkowości i przeciwstawnej jej ogólności, jak również istoty związanej z czymś nieistotnym, lub czegoś nieistotnego, co jest jednak zarazem czymś koniecznym – te puste abstrakcje są tymi właśnie potęgami, których grą jest rozsądek postrzegający.

Chyba pisałem o tym w poprzedniej notce, że pewnie nie raz Hegel coś wytworzy, a potem w sumie skreśli. Mam takie odczucie właśnie w tej chwili. Albowiem całe to rozbieranie rzeczy na kawałki, kończy się wraz z nowym stadium świadomości, które jest rozsądkiem ludzkim, które nasz autor określa również (z perspektywy samej tej świadomości) jako świadomość solidną. Seminarzyści jednak tego nie ujmują w ten sposób – raczej skupiają się na fakcie, że w jakiś sposób zabiliśmy prawdę przedmiotu, a co wyniknie z tego dla świadomości to się dopiero okaże. Aczkolwiek tak pojmowany rozsądek jest tylko zabawką prawdy (czymkolwiek ona by nie miała być – Hegel tego na razie nie porusza). Kończy rozdział przedstawieniem tej nowej świadomości poznającej jako ciągłego mielenia istotności z nieistotnością, ogólności z jednostkowością, itp. Teraz już rozumiem, czemu seminarzyści mówili, że trochę tutaj zamierzenie Hegla nie wyszło. Seminarzyści kończą podkreślając różnicę między rozsądkiem, a prawdziwą filozofiąFilozofia rządzi pojęciami/ogólnościami, a rozsądek traktuje je jak prawdę.

 

Etyka nikomachejska #7

My tu gadu gadu, a za rogiem już niedługo koniec „Etyki nikomachejskiej”. Aczkolwiek dalej nam troszeczkę zostało – dziś rozdział siódmy.


O wadach etycznych. Przegląd poglądów na temat nieopanowania

Nasz filozof wymienia trzy dyspozycje etyczne, których należy unikać – nikczemność (czyli brak cnoty), bestialstwo (przynależne barbarzyńcom/chorym/kalekom) a także nieopanowaniu. Tym ostatnim chce się teraz zająć, a także elementem, który jest mu przeciwnym – czyli opanowaniu silnej woli. Sam rozdział jest krótki i chciałem nawet cytować, ale to musiałbym cytować całość, więc wymienię po prostu w punktach:

  • panowanie nad sobą jest czymś szlachetnym i chwalebnym, a przeciwieństwo nagany godnym
  • jak ktoś nie panuje nad sobą to popełnia złe czyny wiedząc, że są złe
  • człowiek umiarkowany panuje nad sobą i jest odporny na pokusy
  • człowiek rozsądny zdaniem niektórych nie może być nieopanowany, a zdaniem niektórych może
  • brak opanowania może też dotyczyć gniewu/chęci zysku czy czci (a nie tylko pożądań zmysłowych)

O nieopanowaniu

Arystoteles stwierdza, że powyższe poglądy są rozpowszechnione wśród ludzi szeroko. A niesłusznie (i tutaj jedzie po Sokratesie) – bo naprawdę można myśleć dobrze/mieć rozum, a jednocześnie postępować w sposób nieopanowany. Intelektualizm etyczny w doświadczeniu nam po prostu się nie sprawdza. I dalej nam filozof zadaje szereg pytań dotyczących umiarkowania oraz opanowania, oglądając relacje tych terminów na wszystkie strony. Nie będę ich wynotowywał, bo tak naprawdę konkluzja podrozdziału jest taka, że wystarczy zaadresować jeden problem, a reszta się sama rozwiąże. I w ten sposób w kolejnej części będzie nasz myśliciel próbował rozprawić się z pierwszym argumentem i trudnością – czyli właśnie z intelektualizmem etycznym.

Czy postępowanie człowieka nieopanowanego wypływa z wiedzy?

Myśliciel rozprawia się z podziałem na mniemanie wiedzę – twierdzi, że zasadniczo o jednej i drugiej człowiek twierdzi, że „wie”. Zatem ten podział (pochodzący od Platona) nie ma zasadniczo zastosowania. Co więcej, jest też sytuacja, w której niby mamy wiedzę, ale jej nie wykorzystujemy (śpiący/pijani/szaleni). A w przypadku żądz często jesteśmy w takim stanie ducha, że nam ta wiedza właśnie gdzieś znika. I tak sobie przez cały podrozdział Stagiryta rozmyśla i dochodzi do pogodzenia z Sokratesem

[…] i ponieważ termin mniejszy nie ma tego charakteru ogólnego i naukowego, co termin ogólny, to wydaje się, że wychodzi na to, co Sokrates twierdził; namiętność bowiem, o której mowa, rodzi się nie w obecności tego, co zdaje się być wiedzą we właściwym tego słowa znaczeniu (i nie tę wiedzę porywa niejako za sobą owa namiętność), lecz w obecności wiedzy płynącej ze spostrzeżeń zmysłowych.

Bliższe określenie nieopanowania w znaczeniu bezwzględnym

Dalej rozważamy, czy istnieje w ogóle pojęcie nieopanowania w znaczeniu bezwzględnym. Czyli dokładniej – czy można być nieopanowanym w stosunku do wszystkiego? Zaczynamy od krótkiego wykładu na temat rzeczy koniecznych i niekoniecznych (Epikur zaciera ręce z zachwytu). Cytat bo dość fajnie pokazuje, co z czym.

Spomiędzy rzeczy, które dają rozkosz, jedne są konieczne, inne zaś wprawdzie same w sobie godne wyboru, lecz dopuszczają nadmiar; rozkoszami koniecznymi są rozkosze fizyczne; należą tu zarówno te, które tyczą się jedzenia, jak i te, które dotyczą stosunków miłosnych – tj. te [wszystkie] fizyczne przyjemności, w odniesieniu do których mówiliśmy o rozwiązłości i o umiarkowaniu. Drugi rodzaj przyczyn to przyczyny niekonieczne, lecz godne wyboru same w sobie; tu należą: zwycięstwo, cześć ludzka, bogactwo i inne tego rodzaju dobra i rzeczy przyjemne.

I bazując na tym Arystoteles stwierdza, że nieopanowanie w przypadku tych drugich dóbr, nie jest nieopanowaniem w znaczeniu bezwzględnym. Zaś jeśli rzecz dotyczy rozkoszy fizycznych, i ktoś nie ma w nich opanowania, ale nie czyni tego z wyboru/rozumu – tego właśnie nazwiemy nieopanowaniem bezwzględnym. Kończy podrozdział stwierdzeniem, że w przypadku dóbr godnych pożądania (jak np. troski o dzieci czy rodziców), to nie mówimy o nieopanowaniu jeśli w dążeniu do nich przesadzamy, ale potępiamy właśnie ów poziom zaangażowania (większy niż potrzeba), jako zły. Nieopanowanie bowiem to zarówno przesada w metodzie dążenia, jak i fakt, że dążymy do czegoś moralnie złego.

Różne rodzaje nieopanowania

Tutaj nasz filozof wraca do terminu bestialstwa, ale odnosi się do tak mixu folkloru i przesądów, że aż żal to czytać. Krótko – trudno nazwać kogoś  nieopanowanym, jak ma „z natury” czy „z szaleństwa” pewne skłonności, które „normalsi” uznają za bestialstwo właśnie.

Gniew jest mniej zły niż brak panowania and żądzami zmysłowymi

Rozważamy teraz temat jak z tytułu. Gniew jest zdaniem myśliciela czymś mniej gorszącym niż nieopanowanie zmysłowe, bo tam trochę się słuchamy rozumu, zaś w przypadku pożądań lecimy totalnie na żywioł. Drugi argument jest taki (jak dla mnie – podręcznikowy przykład argumentu z dupy), że bardziej wybaczamy nieopanowanie w przypadku rzeczy „naturalnych”, a gniew jest ponoć czymś „najbardziej z naturalnych” niż np. nieumiarkowanie w żarciu. Polemizowałbym bardzo, ale to bardzo mocno. Podaje nam nasz filozof jeszcze dalsze argumenty, ale wybitnie nie bardzo one do mnie przemawiają.

W tym miejscu Arystoteles zaczyna wywody o przyjemności i rozkoszy. Aczkolwiek jak zauważa sama tłumaczka, tutaj trochę mamy problemy natury redakcyjnej i wychodzi z tego, że ten fragment książki (podobnie jak późniejsze wywody o przyjaźni – nota bene – dość znane), były tak naprawdę dorzucone tutaj niejako na siłę. Oryginalnie najprawdopodobniej miały one charakter oddzielnych rozpraw.

O różnych sposobach zachowania się w stosunku do przyjemności i przykrości

Zacznijmy może od cytatu:

Wobec przyjemności i przykrości, które daje dotyk i smak, i wobec skierowanych na nie żądz i niechęci, do których już poprzednio została ograniczona dziedzina umiarkowania i rozwiązłości, można zająć dwojakie stanowisko: można ulegać nawet tym, nad którymi większość ludzi panuje, ale można też opanowywać nawet takie, jakim większość ludzi ulega; spośród tych możliwości te, które dotyczą przyjemności – to nieopanowanie i opanowanie, te zaś, co dotyczą przykrości – to uleganie pokusom i odporność na nie. Stanowisko pośrednie zajmuje dyspozycja większości ludzi, chociaż skłaniają się oni bardziej do tego, co gorsze.

Oj, nie miał złudzeń nasz filozof, co do natury ludzkiej 😉 Aczkolwiek czytając dalej ten podrozdział, mam wrażenie, że powtarzamy to, co było już opisane uprzednio w stosunku do opanowania umiarkowania. Myśliciel bowiem wskazuje, że bardziej godnym potępienia jest uleganie przyjemnościom, jeśli się wcześniej nad tym namyśleliśmy, niż kiedy powoduje nami potężna żądza. Dalej rozważamy zagadnienie opanowania w stosunku do odporności, ale naprawdę nie jest to nic odkrywczego i nowego.

Różnica między człowiekiem nieumiarkowanym i nieopanowanym

W sumie dalej ciągniemy to samo. Wrzucę może cytat:

Jasne więc, że brak opanowania nie jest nikczemnością, (choć może jest nią w pewnym sensie), gdyż nieopanowanym jest się wbrew postanowieniu, nikczemnym zaś – zgodnie z postanowieniem; a jednak obie te dyspozycje podobne są do siebie pod względem postępowania.

Znaczenie rozumu w postępowaniu człowieka opanowanego i nieopanowanego

Konkluzja podrozdziału jest taka, że człowiek opanowany jest czymś lepszym niż człowiek umiarkowany – albowiem opanowanie to stan, w którym nie ulegamy namiętnościom bazując na racjonalnej decyzji umysłu (mimo, że odczuwamy dalej pożądanie), zaś umiarkowanie to stan, w którym postępujemy dobrze (nie ulegając), ale tylko dlatego, że „tak wyszło” (mamy tak z natury, lub z choroby).

Spryt i rozsądek w postępowaniu człowieka opanowanego i nieopanowanego

Nie wiem co tu napisać – po raz kolejny mam wrażenie, że kręcimy się w kółko mieląc wciąż to samo.

Przedstawienie poglądów na temat przyjemności jako dobra

Może tutaj w końcu zacznie się coś nowego 😉 Zasadniczo podobnie jak w poprzednich częściach Arystoteles wymienia tutaj szereg poglądów na naturę przyjemności i wygląda na to, że potem będzie je rozwijał. Zatem jedziemy prostą listą:

  • [1] przyjemność nie jest dobrem ani sama w sobie ani przypadkowo
    • (a) wszelka przyjemność jest doznawanym przez nas procesem zmierzającym do stanu naturalnego, a żaden proces nie jest jednorodny ze swym celem, tak np. żaden proces budowania domu – z domem
    • (b) człowiek umiarkowany unika przyjemności
    • (c) człowiek rozsądny dąży do uniknięcia przykrości, a nie przyjemności samej w sobie
    • (d) przyjemności przeszkadzają w myśleniu
    • (e) nie ma sztuki przyjemności, a wszelkie dobro jest wytworem jakiejś sztuki
    • (f) dzieci i zwierzęta szukają przyjemności
  • [2] niektóre przyjemności są dobrami, ale większość nie jest
    • (a) istnieją przyjemności dobre, ale też haniebne i potępiane
    • (b) sporo przyjemności jest szkodliwych (bo np. powołują chorobę)
  • [3] wszystkie przyjemności są dobrami, ale najwyższe dobro nie może być przyjemnością
    • (a) przyjemność jest procesem, a nie celem, a najwyższe dobro może być tylko celem

Rozważania na temat przyjemności

W tym podrozdziale myśliciel będzie się rozprawiał ze wszystkimi argumentami wymienionymi powyżej, ale konkluzji jakiejś ciekawej to nie wywodzi.

Rozważania na temat przyjemności: czy przyjemność może być dobrem najwyższym?

Zaczynamy ciekawie – cytat:

Istnieje jednak ponadto powszechna zgoda na to, że przykrość jest czymś złym i czymś, czego należy unikać; pewne bowiem przykrości są złe w bezwzględnym słowa tego znaczeniu, inne zaś dlatego, że nam w pewnej mierze przeszkadzają. To zaś, co jest przeciwne rzeczy, której należy unikać, i to pod tym właśnie względem, który sprawia, że należy jej unikać i że jest zła – to jest dobre. Wynika stąd, że przyjemność jest dobrem.

Argumentacja taka nie trafia do Stagiryty bo zarzuca tutaj problem z uzasadnieniem całości. Bowiem wychodzi z powyższego ciąg „cierpienie – przyjemność – brak cierpienia”, gdzie przyjemność jest środkiem, czyli nakazanym przez filozofa sposobem postępowania. Idąc dalej, Arystoteles dowodzi, że przyjemność może być dobrem najwyższym – ale nie w znaczeniu absolutnym, tylko konkretnej jednostki. Albowiem działanie cnotliwe, zakłada, że w działaniu tejże cnoty nie mamy jakichkolwiek przeszkód. Tym samym brak przeszkód jest dla nas przyjemne. Życie szczęśliwe jest zatem powiązane z przyjemnością. Aczkolwiek jak już wspomniałem – różni ludzie dążą do różnych przyjemności, jak i szczęście jest dla nich czymś innym. Cytat na zakończenie:

Że jednak nie ta sama natura i nie ta sama trwała dyspozycja jest najlepsza i nie ta sama jest uważana za najlepszą, przeto nie wszyscy dążą do tej samej przyjemności, wszyscy jednak – do przyjemności.

O złych i dobrych przyjemnościach

Zgodnie z tytułem – zastanawiamy się które przyjemności są złe, a które dobre. Aczkolwiek nie wiem co tu napisać – nie wynika dla mnie jakikolwiek sensowny pogląd z tego podrozdziału.

 

Strona 1 z 2

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén