Moje zapiski z podróży po fascynującym świecie ludzkiej myśli i ducha

Kategoria: Myśloodsiewnia

Myśloodsiewnia #3 – „Społeczeństwo wypalenia” z trochę innej strony

Byung-Chul Han wyrósł w ostatnich latach na prawdziwą filozoficzną gwiazdę. Moim zdaniem dość zasłużenie, choć tempo, w którym produkuje kolejne eseje może budzić trochę wątpliwości. Dziś chciałbym podzielić się myślą, która uderzyła mnie podczas oglądania recenzji jego chyba najbardziej znanej książki – „Społeczeństwa zmęczenia”.


O samej książce pewnie trochę kiedyś napiszę. Zainteresowanych jej treścią mogę tylko odesłać do zasobów internetowych – jest to pozycja szeroko komentowana i dyskutowana. Ograniczę się zatem tylko do bardzo pobieżnego przedstawienia kontekstu, aby móc w pełni wyrazić swój punkt widzenia. Byung-Chul Han prezentuje nam dwie wizje społeczeństwa. Pierwszym z nich jest społeczeństwo nadzoru – najlepszym jego przykładem jest fabryka z XIXw. Taśma produkcyjna, system zmianowy, automatyczna i w pełni odtwórcza praca. Co więcej – pracownicy. Pracownicy, najczęściej „oderwani od pługa chłopi”, których głównym celem było „zarobić, a się nie narobić”. W takiej sytuacji naturalną koleją rzeczy jest powstanie rozbudowanego systemu kontroli efektów pracy. Od bezpośredniego nadzoru przez brygadzistów, poprzez normy produkcyjne aż po tworzenie narracji o „jednej wielkiej rodzinie” czy pracy dla dobra ojczyzny lub klasy społecznej. Elementy tej kultury dalej występują, aczkolwiek w mniejszym niż kiedyś natężeniu.

Dlaczego? Albowiem wraz z rozwojem ekonomicznym oraz postępem technologicznym, praca stała się bardziej wyspecjalizowana. Stała się mniej odtwórcza. Synonimem dobrego pracownika nie jest dziś wytrzymały jak tur ludzki robot, który przez wiele godzin dziennie przykręca jedną śrubkę. Dziś o przewadze kompetencyjnej decyduje innowacyjność, elastyczność i umiejętności miękkie. Wraz z tą zmianą paradygmatu pracy, dokonała się też mała rewolucja mentalna. Znaczenie nadzoru zewnętrznego znacząco zmalało. Obecnie to każdy z nas zinternalizował zewnętrzną kontrolę. Wszystkie hasła typu „jesteś kowalem swojego losu”, „gdy odpoczywasz ktoś właśnie trenuje” i tym podobne są bardzo namacalnym efektem nowego paradygmatu. Dziś nadzorujemy siebie samych – nie tylko w trakcie wykonywania pracy, ale co ważne – również w trakcie odpoczynku czy w relacjach z innymi ludźmi1. Taki obraz (w dużym skrócie) prezentuje nam koreańsko-niemiecki filozof.

Można się z powyższym zgadzać lub nie. To temat na zupełnie inny wpis. To, co mnie uderzyło w przedstawionej wizji jest nie tyle sam fakt zmiany źródła nadzoru, co efekt, który on przynosi. W przypadku społeczeństw nadzoru, każda jednostka posiada jasną linię demarkacyjną, pomiędzy własnym „ja”, a resztą świata. Jestem ja-pracownik, oraz ty-nadzorca. Żyję w swoim własnym świecie, a jego ograniczenia ustala ktoś inny. Co jest istotne – ja sam nie muszę zajmować się stawianiem (lub nie) granic dotyczących mojej wolności w pracy. Jestem jasno ograniczony przez zewnętrzne granice (wspomniane normy pracy czy bezpośredni nadzór). Co jednak w przypadku społeczeństwa zmęczenia? Co się dzieje z jednostką, gdy nagle staje się nie tylko pracownikiem, ale również nadzorcą? Dokonuje się zlanie dwóch, dość mocno różniących się od siebie aktywności w ramach jednej osoby.

To samo w sobie nie jest jeszcze tak bardzo złe! Wszak każdy z nas jest uwikłany w takie sytuacje w codziennym życiu. Utrata wagi? Nauka języka? Jesteśmy wówczas zarówno przedmiotem i podmiotem. Kamieniem i rzeźbiarzem. Pustą kartką i poetą. Nie jest to dla nas sytuacja nowa. To, co jest nowe, to wszechogarniający charakter tego modelu. Gdy immanencja nadzoru wkracza do naszego miejsca pracy, ma z czasem tendencję do rozlewania się na inne dziedziny życia. Nagle mamy aplikacje do mierzenia ilości naszych kroków. Spalonych kalorii. Jakości snu czy czasu spędzonego na oglądaniu Netflixa. Śledzimy nas samych (tym samym oceniając i wartościując) od momentu gdy otworzymy rano oczy. Nowy paradygmat zalewa nas zewsząd i w każdej chwili. Co gorsza – to dalej jeszcze nie jest w tym wszystkim najgorsze!

Najgorsze są dwa efekty, do których cała ta sytuacja prowadzi. Po pierwsze – jest to bardzo męczące doświadczenie. Drenujące nasze zasoby energetyczne w sposób wręcz nie do opisania. Z tej perspektywy przetłumaczenie tytułu eseju filozofa – „The burnout society” jako „Społeczeństwo zmęczenia” wyśmienicie oddaje moją myśl. Jesteśmy po prostu zmęczeni. Wyczerpani. Wydrenowani. A gdy jesteśmy zmęczeni, niespecjalnie możemy podjąć się zmiany. Zmiana bowiem jest wymagająca energetycznie, a tejże energii nie ma. Skoro nie ma szans na zmiany, to dalej tkwimy w zamkniętym kole wewnętrznego nadzoru, jeszcze bardziej drenując nasze zasoby. I da capo.

Drugim efektem, który tak naprawdę jest clou mojej wypowiedzi to postępujący w związku z tym narcyzm. Niekoniecznie w znaczeniu zaburzeń osobowości, ale po prostu szerokiej tendencji do egotyzmu. Gdy jesteśmy jednocześnie nadzorcą i nadzorowanym – naturalnie nasza uwaga koncentruje się wyłącznie na nas samych. Tylko na naszych czynnościach, myślach i emocjach. Nie odmówię sobie tutaj wklejenia agenta Smitha.


Co jest efektem tegoż narcyzmu? Zanik umiejętności otwarcia się na innego! Zamykamy się w naszym małym, indywidualistyczno-narcystycznym grajdołku. Zamykamy drzwi na wszystkie możliwe spusty. Jedzenie z puszki, woda w kranie jest, internet sączy się z powietrza. Gdzie tutaj miejsce by pozwolić sobie pomóc? Jak w tej sytuacji wpuścić do naszego świata „tego drugiego”, aby pomógł nam w wyrwaniu się z więzienia, które zbudowaliśmy własnymi rękami.

Tak sobie tkwimy. Sami. Egzystujemy. Wegetujemy. Jak dla mnie – przerażająca wizja.

Myśloodsiewnia #2 – a co gdyby dorzucić krzemu…

Ostatnio coraz bardziej moje myślenie kieruje się w stronę koncepcji, w myśl której całkowita bez-celowość (w znaczeniu braku telosu) życia ludzkiego, jest tak naprawdę wypadkową poziomu rozwoju naszego mózgu. Po prostu w pewnym momencie rozwój tego organu przyjął taki poziom, że zaczęły pojawiać się w nim pewne fenomeny, których do tej pory w nim nie było… świadomość. Dzięki niej jesteśmy dziś tam gdzie jesteśmy. Z jednym tylko zastrzeżeniem – w pewnym momencie jako gatunek po prostu zatrzymaliśmy się w rozwoju.


Zakładam, że pewnie ktoś to poletko przeorał (a współczesna filozofia umysłu czeka u mnie w kolejce do przerobienia), aczkolwiek fajnie jest czasem zrzucić myśli w formie pisemnej. Możliwe, że powrócę do niej później, albo napiszę dłuższy tekst w temacie. Załóżmy zatem, że powyższa teza jest prawdziwa. Wraz ze wzrostem dostępnych zasobów – źródła wysokiej jakości białka i kalorii w tym przypadku – mózg naszego praprzodka zaczął się powiększać. Struktura kory nowej (najpóźniejszej ewolucyjnie części mózgu – stąd nazwa) staje się coraz bardziej skomplikowana, pofałdowana i rozbudowana. W pewnym momencie następuje „zapłon” – pojawia się świadomość. Wraz z rozwojem genetycznym okazuje się, że ta świadomość i coraz lepiej funkcjonujący mózg, dają sporą przewagę w doborze naturalnym. Gdyby tak nie było – nie byłoby też nas na szczycie łańcucha pokarmowego.

Świadomość, czy też ogół procesów kognitywno-poznawczych, dawał przewagę w rozwoju, stąd osoby o coraz bardziej rozbudowanym mózgu (mowa o ilości połączeń i pofałdowaniu, niekoniecznie o masie czy objętości) posiadały coraz więcej potomstwa. W pewnym jednakże momencie, nasza przewaga w związku z rozwojem mózgu została przerwana. Ludzie, poprzez rozpoczęcie procesu tworzenia kultury, przenieśli sukces reprodukcyjny na trochę inny poziom. W założeniu, dzieci miał najwięcej ten, kto z owego mózgu korzystał najlepiej. Wraz z pojawianiem się rozbudowanych plemion/polis/grup społecznych, to kwestia języka, umiejętności miękkich czy choćby umiejętności akumulacji kapitału (choćby to było tylko gromadzenie łupów z wypraw wojennych) zaczęła odgrywać dominującą rolę. Sporo zmiennych, gdzie sam biologiczny rozwój mózgu przestał odgrywać wiodącą rolę. Ba! Zasadniczo poza sytuacjami niedożywienia i powodowanych nim chorób/ograniczeń, w porównaniu z procesami kulturowymi, proces selekcji naturalnej w oparciu o stricte biologię zasadniczo przestał odgrywać znaczącą rolę. Presja ewolucyjna przestała w tym aspekcie istnieć.

I teraz myśl, która kołacze mi się ostatnio po głowie (również w kontekście modeli językowych jak choćby ChatGPT i podobne). Co by się stało, gdybyśmy zabrali się za inżynierię genetyczną na poziomie póki co nam niedostępnym? Co by się stało, gdybyśmy byli w stanie wymusić poprzez edycję DNA takie zmiany w naszym kodzie genetycznym, gdzie naszemu mózgowi „dorzucilibyśmy do pieca”? Tak jak w przypadku procesorów „dorzucano krzemu” (konkretnie cykli procesora, ale to techniczne szczegóły niskopoziomowe), aby osiągnąć większą wydajność obliczeń, co by się stało, gdybyśmy zwiększyli fizyczne (dosłownie) możliwości naszego mózgu? Co narodziłoby się wówczas w czeluściach naszych synaps?

Myśloodsiewnia #1 – Od roku nie piję

Tym postem chciałbym rozpocząć nową serię na blogu, która będzie koncentrowała się na moim mądrzeniu się 😉 Albo też inaczej – przelaniu na wirtualny papier tego, co chodzi mi po głowie, albo czym chciałbym się z szerszym gronem podzielić. Stąd zresztą wzięła się nazwa – dla tych, którzy są dumnymi Mugolami – wyjaśnienie pojęcia 'myśloodsiewnia’ zamieszczam w przypisie.2 Nie zakładam, ani nie obiecuję tutaj niczego – jak te wpisy będą wyglądać – okaże się w przysłowiowym praniu.

Istnieje spora szansa, że trafiłeś tu z powodu dość click-baitowego tytułu. Zasadniczo gdy się nad tym zastanowić, to wcale tego charakteru tytułu (wybitnie click-baitowego) nie planowałem. Aczkolwiek jest ciekawym, że patrząc z perspektywy naszego społeczeństwa, proste zdanie oznajmujące – „od roku nie piję” (w domyśle rzecz jasna alkoholu, a nie soku z buraka) – od razu nasuwa multum skojarzeń. Niezdrową ciekawość, zdziwienie, albo i nawet pewien dyskomfort. Zarówno o charakterze negatywnym jak i pozytywnym. Albo nam się włącza pytanie – czy może ja czasem nie piję za dużo? Albo też z drugiej strony – czy osoba wygłaszająca owe stwierdzenie czasem nie ma jakichś mrocznych sekretów związanych z intymną relacją ze związkiem chemicznym o wzorze C2H5OH?

Rozważania nad powyższym pozostawię Tobie, Szanowny Czytelniku. Każdy w końcu ma swoje doświadczenia związane ze spożywaniem napojów wyskokowych. Pewnie zarówno dobre, jak i złe. Jako, że jest to pierwszy wpis z serii mojego filozofowania, a także (w końcu) okrągła rocznica, pozwolę sobie uchylić rąbka tajemnicy 😉 Tajemnicy, której tak naprawdę nie ma. Odpowiedź na wszystkie pytania, które mogłyby zostać przez Ciebie zadane, brzmi – „nie”. Nie „upadłem na dno”. Nie obudziłem się nigdy w izbie wytrzeźwień. Nie zdarzyło mi się nigdy, aby pierwszą rzeczą po przebudzeniu było szukanie łyka czegokolwiek, co zawierałoby alkohol. Nie spowodowałem wypadku po pijaku. Nie wylądowałem na Youtube/TikToku/Instagramie jako „atrakcja wieczoru”. Taka prawda. Po prostu nie.

Natomiast z całą pewnością – niestety – wpisywałem się, w dość rozpowszechniony w naszym społeczeństwie wzorzec postępowania, gdzie zasadniczo każdy problem da się zaleczyć/rozwiązać/załatwić/świętować za pomocą procentów. Oczywiście jest to iluzja, której ulegają niemalże wszyscy – od buzującej hormonami młodzieży, po doświadczonych przez życie emerytów. Sam temat jest znany, nie będę się zatem tutaj nad nim rozwodzić. Celem tego wpisu (poza malutką dozą narcystycznej potrzeby pokazania „co to nie ja” 😉 ), jest chęć wskazania jednej małej rzeczy, która znacząco ułatwiła mi wytrwanie w postanowieniu nie spożywania nigdy więcej. Jeśli wspomoże to kogokolwiek w zmianie negatywnych nawyków3 – będzie to oznaczać, że warto było skreślić tych kilka zdań.

Tą małą rzeczą jest prosta konotacja, że tak naprawdę poprzez abstynencję niczego się nie traci.

Polecam przeczytać to zdanie kilka razy. Brzmi ono bardzo prosto i wręcz trywialnie, aczkolwiek dla mnie miało zadziwiająco wręcz skuteczny efekt. Niczym potężna klątwa (skoro już zaczęło się od tego Harrego Pottera). W setkach badań psychologicznych udowodniono bowiem, że człowiek jako gatunek bardzo, ale to tak naprawdę bardzo-bardzo nie lubi, kiedy coś mu się odbiera. Mądrość powiedzenia „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu” nie wzięła się znikąd. Odzwierciedla ona głęboką psychologiczną prawdę. Dlatego też dość istotnym elementem w procesie zmiany nawyku (a takowym przecież jest zaprzestanie picia), jest zapewnienie naszego umysłu, że nic, ale to absolutnie nic nie tracimy. Że są inne sposoby na zaadresowanie problemów i radości życia codziennego. Że absolutnie nikt nas nie wyprosi z sesji planszówek czy pubu, tylko dlatego, że zamówimy herbatę, bądź bezalkoholowe mojito (ba! nawet Sprite Zero do niego wybaczą). Że na dłuższą metę, złe emocje4 i chowające się za nimi wydarzenia lub potrzeby, powinny być zaadresowane świadomie, a nie wytłumiane kolejnym „no to chlup”.

Niczego nie straciłem.  Niczego nie (s)tracisz. Pytanie, z którym teraz musisz się zmierzyć jest proste. Co można zyskać?


PS. Ciekawym zrządzeniem losu nie tak dawno, swoją rocznicę (o wiele bardziej imponującą) obchodził propagator stoicyzmu – Piotr Stankiewicz. Polecam przy okazji twórczość wyżej wymienionego (nie tylko dotyczącą abstynencji – bo takowa też jest – ale całości działalności publicystycznej).


 

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén