Moje zapiski z podróży po fascynującym świecie ludzkiej myśli i ducha

Miesiąc: styczeń 2025

Cytat #29 – Historia pewnego Meksykanina

Dawno temu natknąłem się na ten cytat-opowieść i tak jakoś ze mną została. Pewnikiem przewija się ona przez różne książki, czy pop-psychologiczne profile w mediach społecznościowych. Dalej nie zmienia to faktu, że po prostu do mnie przemawia. Enjoy!


Znany amerykański doradca inwestycyjny siedział na przybrzeżnej skałce w małej meksykańskiej wiosce, gdy do brzegu przybiła skromna łódka z rybakiem. W łódce leżało kilka wielkich tuńczykow. Amerykanin, podziwiając ryby, spytał Meksykanina:
– Jak długo je łowileś?
– Tylko kilka chwil.
– Dlaczego nie łowiłeś dłużej – złapałbyś więcej ryb?
– Te, które mam całkiem wystarczą na potrzeby mojej rodziny.
Amerykanin pytał dalej:
– Na co więc poświęcasz resztę czasu?
– Śpię długo, trochę połowię, pobawię się z dziećmi, spędzę sjestę z moją żoną, wieczorem wyskoczę do wioski, gdzie siorbię wino i gram na gitarze z moimi amigos – pędzę wypełnione zajęciami i szczęśliwe życie.
Amerykanin zaśmiał się ironicznie i rzekł:
– Jestem absolwentem Harvardu i mogę ci pomóc. Powinieneś spędzać więcej czasu na łowieniu, wtedy będziesz mógł kupić większą łódź, dzięki niej będziesz łowił więcej i będziesz mógł kupić kilka łodzi. W końcu dorobisz się całej flotylli. Zamiast sprzedawać ryby za bezcen hurtownikowi, będziesz mógł je dostarczać bezpośrednio do sklepów, potem założysz własną sieć sklepów. Będziesz kontrolował połowy, przetwórstwo i dystrybucję. Będziesz mógł opuścić tę malą wioskę i przeprowadzić się do Mexico City, później Los Angeles, a nawet do Nowego Jorku, skąd będziesz zarządzał swoim wciąż rosnącym biznesem.
Meksykanski rybak przerwał:
– Jak długo to wszystko będzie trwało?
– 15, może 20 lat.
– I co wtedy?
Amerykanin uśmiechnął się i stwierdził:
– Wtedy stanie się to, co najprzyjemniejsze. W odpowiednim momencie będziesz mógł sprzedać swoją firmę na giełdzie i stać się strasznie bogatym, zarobisz wiele milionów.
– Milionów? I co dalej?
– Wtedy będziesz mógł iść na emeryturę, przeprowadzić się do małej wioski na meksykańskim wybrzeżu, spać długo, trochę łowić, bawić się z dziećmi, spędzać sjestę ze swoją żoną, wieczorem wyskoczyć do wioski, gdzie będziesz siorbał wino i grał na gitarze ze swoimi amigos…
Ancient Symphosium from Wikimedia

Platońska „Uczta” w tłumaczeniu Witwickiego

Trudno byłoby wyobrazić sobie jakąkolwiek listę dzieł filozoficznych, na której zabrakłoby „Uczty” Platona. Utwór to wręcz posągowy – budzący zachwyt czytelników od tysięcy lat. I słusznie! Platon bowiem wielkim filozofem był! Nic dziwnego zatem, że w ramach czegoś trochę luźniejszego, nie mogło tego utworu zabraknąć w moim „Czytaniu Klasyków”.

Wstęp do wstępu

Zanim przejdę do meritum, muszę niestety rozpocząć od szeregu uwag wstępnych. „Uczta” jest dziełem naprawdę wielkim – doczekała się też tym samym szeregu translacji na nasz język ojczysty. Najbardziej klasycznym jest rzecz jasna tłumaczenie Władysława Witwickiego. To właśnie przekłady Witwickiego były tymi, z którymi rozpocząłem swoją przygodę z platonizmem, dobrze ponad dwadzieścia lat temu.  Zasadniczo nie jest to nic dziwnego – na przełomie wieków w mojej miejskiej bibliotece nie było po prostu innych. Fakt, same dialogi Platona nie są przedmiotem ciągle ponawianych przekładów. Aczkolwiek w przypadku „Uczty” mamy do czynienia z ciekawą sytuacją. Dzieło to bowiem, doczekało się szeregu tłumaczeń, z których każde ma zupełnie inny charakter. Nie za bardzo widzę sens, aby enumeratywnie wyliczać  charakterystyki każdego z nich. Zainteresowanym polecam przeczytać ciekawe podsumowanie dotyczącego tego zagadnienia, które można znaleźć na stronach „Kultury Liberalnej”.

Zamiast wstępu właściwego

Dialogi Platona zaczynają się różnie. Czasem jesteśmy wrzuceni w ich treść in medias res, zaś czasem scena i aktorzy na niej szkicowani są bardzo długimi (w sensie czasu trwania) pociągnięciami pędzla. Tak właśnie jest w przypadku „Uczty”. By nie przysnąć po kilku pierwszych stronach, dobrze jest rozpocząć lekturę od doskonałego wstępu, napisanego przez Władysława Witwickiego. Wstępu dość długiego1, aczkolwiek idealnie wprowadzającemu w nastrój wydarzenia, które Platon będzie nam opisywał. Niczym przedniej jakości wino, sugeruję zarezerwować sobie dla lektury trochę więcej czasu. Niczym nie zmąconego, a i w sumie kieliszek dobrego cabernet z pewnością nie zaszkodzi. Nie odmówię sobie w tym miejscu cytatu z owego wstępu, który bardzo sugestywnie odmalowuje scenę, w której będziemy się poruszać.

Towarzystwo inteligencji ateńskiej zeszło się wieczorem w roku 416 przed Chr. i rozmawia po kolacji o rzeczach mądrych. Bawią się. Chwilami puste, dziecinne prawie żarty, chwilami bajka i mit, to znowu rozkoszna gra słów wieloznacznych i gra na trudnym instrumencie dobrej mowy, chwilami zachwyty myślowe i słowa oderwanych objawień, to znowu apoteoza człowieka, pana nad sobą i pana nad otoczeniem. To wszystko na tle rozmowy o Erosie. Kobiet nie ma, a jest nastrój kwiatów w powietrzu; drewnianych uczonych nie ma, a jest atmosfera jasnej, prostej, a bystrej myśli, niby blask jasnych oczu Pallady; jest rozkosz myślenia pojęciami ogólnymi, niby stąpanie po szczytach tam, gdzie obłoki blisko, a niżej gaje róż.

Jeśli chodzi o samą treść dialogu, to na dobre rozpoczyna się on w księdze V (od podania tematu dyskusji), a pierwsze wystąpienie dotyczące Erosa autorstwa Fajdrosa rozpoczyna się w księdze VI.

Miłość jako transakcja, choć w wysokich rejestrach – Fajdros

Fajdros to młody człowiek – choć raczej niewielkiego rozumu jak i statusu majątkowego. Tak naprawdę jego wystąpienie dotyczące Erosa jest wyłącznie wstępem dla mającego przemawiać po nim Pauzaniasza. Sama wypowiedź Fajdrosa jest dość krótka, a do tego dość prosta, by wręcz nie powiedzieć – prostacka. Sprowadza on miłość do prostego „strażnika porządku”, gdzie to wizja utraty twarzy przed ulubieńcem, ma być podstawą dla szczęśliwego tworzenia społeczeństw. Transakcyjny charakter tego podejścia wręcz bije po oczach (VI E):

Więc, gdyby to można by było stworzyć państwo lub wojsko złożone z miłośników i oblubieńców, z pewnością nie znaleźliby lepszego pierwiastka porządku społecznego, jak wzajemne powstrzymywanie się od postępków złych, chęć odznaczenia się w oczach drugiego i współzawodnictwo wzajemne. Tacy, choćby ich mało było, zwyciężyliby powiem, cały świat. Bo mężczyzna, który kocha, raczej zniósłby, żeby go wszyscy inni, niż żeby go oblubieńcy widzieli, jak szeregi opuszcza albo broń rzuca;

Nieciekawy to obraz miłości. Co więcej, Fajdros próbuje podeprzeć swoją argumentację wzniosłym tonem, przywołując przykłady tejże z mitów. Brzmiałoby to może nie tak źle, gdyby tylko na tym poprzestał. Aczkolwiek na sam koniec swej przemowy, „wrzuca” taki oto fragment (VII B):

Ale bogowie istotnie najwięcej czczą tę dzielność, która się w miłości objawia, i doprawdy więcej się dziwią i podziwiają, i nagradzają [wyróżnienie moje] gdy oblubieniec miłośnika kocha, niż gdy miłośnik oblubieńca. Bo miłośnik ma w sobie raczej coś boskiego, aniżeli ulubieńcy; bóg w nim przecież mieszka.

Ostatnie zdanie to ciekawy wątek, który był dość szeroko rozpowszechniony w starożytności, nawiąże też do niego za chwilę Pauzaniasz. Moją uwagę tutaj zwrócił jednakże aspekt nagradzania miłości przez bogów – nagradzania miłośnika. Znów to transakcyjne podejście do miłości!

Pauzaniasz – oddawanie się innym jako cnota

Drugi z mówców to Pauzaniasz – sofista. Słychać w jego wypowiedzi retoryczny sznyt i umiejętność czarowania słuchaczy. Zaczyna od jasnego wskazania, iż należy pierwej ustalić, o którym to Erosie mówimy. Albowiem tak jak i Afrodyty (do której to orszaku Eros miał należeć) mamy dwie2, tak też i dwóch Erosów. Zanim jednak pociągnie dalej ten wątek, sofista niejako „od siebie” dodaje następującą wypowiedź (VIII E).

Bo z każdą czynnością tak się rzeczy mają: sama przez się nie jest żadna ani zła, ani dobra. Ot jak to, co my teraz robimy; człowiek pije, śpiewa, rozmawia; to, samo przez się, nie jest jeszcze piękne. Będzie takim dopiero zależnie od tego, jak my to robić będziemy. Bo dobrze i pięknie zrobiona rzecz dobrą się staje; niedobrze zrobiona jest złą.

W tym momencie jak mniemam, siedzący kilka miejsc dalej Sokrates pewnie się zagotował w środku. Wszak wychodzi z tego, że dobrze (zgodnie z zasadami sztuki) popełnione morderstwo, jest czymś dobrym i pięknym! Wyborne! Choć ta wypowiedź wygląda jak przerywnik reklamowy (w końcu Pauzaniasz jako sofista zarabiał na odwracaniu kota ogonem3), nasz mówca wróci do niej w dalszej części dialogu.

Wróćmy jednak do naszego ErosaPauzaniasz kontynuuje wątek dualizmu pochodzenia Afrodytytym samym tworząc obraz dwóch różnych Erosów. Jednego wszetecznego, co jeno za ciałami goni. Drugi zaś – niebiański – skupia się na pierwiastku męskim. Obraz to może i ciekawy, ale znów spod powierzchni wychyla łeb hydra transakcyjności, gdy sofista twierdzi (181 VIII E).

I powinno by istnieć prawo zakazujące kochania nieletnich, żeby człowiek na niepewne tylu trudów nie tracił [podkr. moje]. Bo z takiego chłopaka nie wiadomo jeszcze, co będzie; coś nędznego czy coś dzielnego na duszy i ciele.

Niesmak te słowa pozostawiają na języku. Pauzaniasz jakby tego świadom, odwraca uwagę słuchaczy omawiając zwyczaje najróżniejszych nacji w tej dziedzinie, aby dojść do rozwinięcia myśli, którą rozpoczął Fajdros. Otóż w przypadku zakochania, występuje coś na kształt szaleństwa. Ba! Jest to szaleństwo, które miłośnikowi uchodzi na sucho, niezależnie czego by nie dokonał. Najtrafniej słychać to w następującym fragmencie (183 B-C).

Co więcej, powiadają, że kiedy taki [zakochany – przyp. mój] nawet przysięgnie i złamie przysięgę, bogowie mu przebaczą, a innemu nie. Bo powiadają, że przysięga w miłości nie obowiązuje. Tak to i bogowie, i ludzie na wszystko pozwalają temu, który kocha; tak przynajmniej prawo mówi tutejsze. I stąd można by wnosić, że w tym tutaj państwie uchodzi za zupełnie piękną rzecz i kochanie, i łączenie się węzłami przyjaźni z miłośnikami.

Wracamy następnie do wątku, o którym pisałem powyżej – czynów dobrych, gdy są robione dobrze i vice versa. Miłowanie – twierdzi Pauzaniasz – jest czymś dobrym gdy miłuje się osoby dobre, zaś jest czymś złym, gdy miłuje się osoby złe. Złe – czyli takie, którymi powoduje Eros rozpustny, co jeno dobrem i widokiem ciała się zaspokaja, które to rzeczy są niestałe i zmienne. Budując na tym, nasz sofista rozbudowuje to porównanie, aby wykazać, że i miłowanie za pieniądze czy zaszczyty nie jest czymś dobrym. Są to bowiem rzeczy niestałe i zmienne, tedy i miłość na nich budowana nie może być czymś dobrym. Jedyną przyczyną, dla której można się miłośnikowi oddawać jest cnota (184 XI).

I jest u nas rzeczywiście taki pogląd przyjęty, że gdy się ktoś oddaje drugiemu, bo wierzy, że się za jego sprawą stanie lepszym, mądrzejszym czy dzielniejszym w jakim innym kierunku, wówczas taka dobrowolna niewola ani nie uwłacza nikomu, ani za podłe nie uchodzi pochlebstwo.

Transakcyjne, ale jakże szlachetne. Przypomina to trochę Arystotelesa, wraz z jego koncepcją przyjaźni jako wspólnego dążenia do rozwoju cnoty.

Eryksimachos, czyli kołysanka

Pauzaniasz zakończył mocnym akcentem – wskazując, że miłość jest metodą na budowanie cnoty. Nie rozwija tego rzecz jasna, a sprytnie zatrzymuje się w miejscu, gdzie jego przemowa brzmi wzniośle i mądrze. Następnie, jako przerywnik przed wypowiedzią Arystofanesa, na scenę przepycha się Eryksimachos. Stary dziadyga, moralista i nudziarz niemożliwy. Witwicki tak go przedstawia, ale i bez tego czytelnik ma wrażenie, że nagle przeniósł się w akademickie ławy, aby słuchać porywającego (tylko dla prowadzącego) wykładu, o rozmnażaniu muszek owocówek. Szczerze? Szkoda mi klawiatury na pisanie tutaj czegokolwiek.

Arystofanes, czyli dawca mitu

Następnym mówcą jest Arystofanes – pisarz i głowa znacznie tęższa od poprzednika. Aczkolwiek jego wypowiedź tak naprawdę nie ma charakteru stricte filozoficznego, opowiada za to mit o dwóch połówkach. Znany powszechnie więc i nie ma go co tutaj ponownie przytaczać. Ma charakter bardziej wprowadzający do ostatniego z mówców – Agatona, organizatora i gospodarza całej imprezy.

Agaton, czyli back to the basics

Agaton jako orator i pisarz, na samym początku swej przemowy przywraca towarzystwo do porządku. Otóż mieli bowiem chwalić Erosa, a nie jego dary czy miłość jako taką! No i niestety – poszły konie po betonie. Agaton swą przemowę zamienia w jeden wielki pean na cześć Erosa, gdzie przydaje mu takie własności jak dzielność, młodość, delikatność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo, mądrość i gdyby go Platon w karby dialogu nie wziął, to i cały słownik cnót byśmy z Agatonem przerobili. Choć w sumie i przerobiliśmy, bo swoją wypowiedź kończy czymś na kształt hymnu, gdzie ponownie wszystkie piękne cechy Erosa przedstawia. Mowa to może piękna, słuchacze oczarowani, ale jakoś i treści w niej niewiele, jak i mądrość się jakby gdzieś po drodze zgubiła. Witwicki cierpko to komentuje i ja się z nim zgadzam. Choć ma to swój ukryty cel. Oto bowiem na scenę wchodzi Sokrates.

Sokrates – człowiek prosty

Naczelny satyr Aten nie bawi się w subtelności i od razu atakuje wytaczając najcięższe możliwe działa. Po to była przemowa Agatona, aby Sokrates mógł uruchomić opcję nuklearną (XX 198 D).

Bo cóż? Ja jestem człowiek prosty. Toteż mi się wydawało, że kiedy się cokolwiek chwali, trzeba o tym prawdę powiedzieć i koniec. Potem z tego wybrać rzeczy najpiękniejsze i podać w możliwie odpowiednim porządku. I bardzom był nawet z tego dumny, że będę dobrze mówił, bo prawdę znam. A to, widać, nie był właściwy sposób chwalenia; tu trzeba, jak uważam, tyle pięknych i wielkich rzeczy przylepić danemu przedmiotowi, ile tylko można, a wszystko jedno, czy on taki jest naprawdę, czy nie. Choćby nawet było inaczej, to nic nie szkodzi.

„Zaorane”, jak to się podobno dziś mówi. Słuchacze się krygują, że jak to, gdzież to – mówże Sokratesie jak jest naprawdę. Ten zatem bierze się do dzieła, aczkolwiek wpierw nie odmawia sobie jeszcze włożenia szpilki Agatonowi, którego wypytuje o tegoż rozumienie Erosa. W elenktycznym4 procesie Agaton nie ma innego wyjścia jak przyznać, że proces kochania zakłada brak rzeczy, którą kochamy. Sokrates podsumowuje to w taki sposób (XX 200 E):

Więc i w tym wypadku, i w każdym innym, kto tylko pragnie, ten zawsze pragnie tego, co jeszcze nie istnieje, czego jeszcze nie ma, czego nie posiada, pragnie być takim, jakim jeszcze nie jest, pragnie tego, czego mu brak; taki, mniej więcej, jest przedmiot każdego pragnienia, miłości?

Tutaj od razu można się sprzeciwić, że Sokrates trochę żongluje słowami, niczym rasowy sofista. Miłość może też być pragnieniem utrzymania stanu obecnego, czegoś, co już posiadam. Jeśli kocham swoją umiejętność gry na pianinie, to raczej nikt mi jej nie zabierze, chyba że przydarzy się jakiś wypadek (dostanę w łeb patelnią dla przykładu). Tym samym kocham i jednocześnie posiadam, ale też kocham i zakładam że nie przestanę tej rzeczy posiadać. Nasz myśliciel ukazuje ten aspekt jako logiczną koniugację, a powinna być w użyciu alternatywa.

Drugim aspektem wypowiedzi Sokratesa jest nadbudowa na pierwszej – skoro kochamy coś, czego nie mamy, tedy skoro pożądamy rzeczy dobrych (i pięknych zarazem – jak to w Grecji starożytnej utrzymywano), to i Eros nie może obecnie być pięknym, ani dobrym. Konotacja dość obrazoburcza, na co Agaton5 słusznie się oburza, ale nie potrafi znaleźć dobrej intelektualnie odpowiedzi. Ten problem wyjaśni sam Sokrates w dalszej części dialogu.

Sokrates jako uczniak – Diotyma

Sokrates zdaje sobie sprawę, że trochę przejechał się po gospodarzu i reszcie uczestników spotkania. Tedy by rozładować atmosferę, przywołuje sytuację, w której sam był strofowanym uczniakiem bez wiedzy i zrozumienia. Nauczycielką filozofa była w przedmiocie miłości Diotyma z Mantinei6– reprezentująca mistyczny aspekt myśli Platona. Diotyma przemawia tak naprawdę słowami autora – jest to zresztą kulminacyjny moment całego dialogu. Cóż zatem mówi nam jego autor7?

Problem, na którym wyłożył się Agaton nie jest binarny. Jeżeli Eros miałby nie być piękny/dobry, to absolutnie nie znaczy, że od razu jest brzydki! Jest czymś pośrodku – na co Sokrates ochoczo przystaje. Wychodząc z tego założenia, oraz wracając do wspomnianej powyżej koncepcji braku, nauczycielka Sokratesa dochodzi do wniosku, że Eros jest czymś pomiędzy. Ani bogaty, ani biedny. Ani piękny, ani brzydki. Ani mądry, ani głupi. Ba! Nawet bogiem w pełni nie jest, a czymś jeno pośrednim i w tym byciu pośrednikiem właśnie między sacrum, a profanum leży cała jego rola. Diotyma mówi o tym bardzo wyraźnie (202 XXIII E):

On jest tłumaczem pomiędzy bogami a ludźmi: on od ludzi bogom ofiary i modlitwy zanosi, a od bogów przynosi ludziom rozkazy i łaski, a będąc pośrodku pomiędzy jednym i drugim światem, wypełnia przepaść między nimi i sprawia, że się to wszystko razem jakoś trzyma.

Wiemy już co robi – pytanie – skąd się wziął? Diotyma i na to ma odpowiedź w formie mitu – opisując jak to Eros jest dzieckiem poczętym przez Dostatek Biedę (oj, gruba to impreza była…). Mit cytowany przez filozofkę jest fajny i służy uprawomocnieniu twierdzenia, że Eros jest zawsze kimś pośrodku. Budując na tym, dochodzimy do jednej z najważniejszych myśli w całym dialogu – o „stadium środka” jeśli chodzi o mądrość, a także o samej naturze naturze Erosa (204 XXIV B):

– Moja Diotymo – powiadam – a któż się w takim razie zajmuje filozofią, jeżeli mądry nie, a głupi także nie?
– To – powiada – nawet i dziecko zrozumie, że ci, którzy są czymś pośrednim pomiędzy jednymi i drugimi. Do tych i Eros należy. Bo mądrość to rzecz niezaprzeczalnie piękna, a Eros to miłość tego, co piękne; przeto musi Eros być miłośnikiem mądrości, filozofem, a filozofem będąc, pośrodku jest pomiędzy mądrością i głupotą. I temu też winno jego pochodzenie. Bo ojciec jego mądry jest i bogaty, a matka niemądra i biedna. […] Z tego, co mówisz, uważam, żeś brał za Erosa przedmiot miłości, a nie miłość samą. I dlatego ci się Eros taki cudny wydawał. Tak, przedmiot miłości jest naprawdę piękny, subtelny, skończony i doskonały. Ale to, co kocha, wygląda inaczej, o tak, jakem ci powiedziała.

Cudowne połączenie wszystkich wątków, które miały miejsce do tej pory w dialogu. Kapłanka jasno pokazuje, że każdy z przemawiających nie trafił do końca w sedno, myląc przyczynę ze skutkiem, podmiot z przedmiotem. Platon odkrywa w tym miejscu swoją naukę o ideach – to one są przedmiotem miłości, wiedzy i poznania – natomiast my, mierne zlepki hyle8, jeno pośrednim podmiotem, który próbuje powrócić do wiedzy9 o rzeczach doskonałych.

Przebywamy w wysokich rejestrach, a rozmówczyni Sokratesa zamierza tylko bardziej mieszać w swym kapłańskim kotle. Od bowiem piękna, którego Eros pragnie, przechodzi rzecz jasna do tego, z czym go starożytni utożsamiali – dobra. Czym z kolei jest dobro, albo też co z niego wynika? (204 XXIV A,C)

[Diotyma] – A jakże będzie takiemu, który posiędzie dobro?
– Tu już – powiadam – łatwiej znajdę odpowiedź: będzie szczęśliwy.
– Naturalnie, bo szczęście polega na posiadaniu dobra i całkiem już nie potrzeba pytać, po co ktoś chce być szczęśliwy; owszem, odpowiedź jest już, zdaje się, skończona.
– Słusznie mówisz – powiadam.
– A to chcenie, ten popęd, ta miłość, uważasz, że jest wspólna wszystkim ludziom; uważasz, że wszyscy chcą zawsze dobro posiadać, i to jest miłość powszechna, czy jak mówisz?
– Tak, mówię, że to wspólne wszystkim.
[…]
– Otóż podobnie i z Erosem. W najgłówniejszym znaczeniu jest to wszelkiego rodzaju dążenie do dobra i do szczęścia. Najpotężniejsza to i najbardziej zwodnicza miłość.
[…]
– A zatem w ogóle, przedmiotem miłości jest wieczne posiadanie dobra.
– Świętą prawdę mówisz – powiedziałem.

Cel życia wyłożony niczym kozie na miedzy. Miłość jako dążenie do dobra i szczęścia. Definicja bardzo pojemna, wręcz aż za bardzo. Zauważyć bowiem trzeba, że przecież „dobro” i „szczęście” to terminy podstawowe – każdy z nich podstawić sobie może pod nie, co tylko pasuje. Rzecz jasna, Platon rozumie przez nie dążenie do wiedzy i kontemplacji (theoria) odwiecznej Prawdy w formie Idei. Jego uczeń – Arystoteles – dorzucił tutaj już tylko racjonalny aspekt ludzkiej myśliEpikurDiogenes czy później stoicy – mieli swoje pomysły co tym dobrem i szczęściem jest. Dzięki pojemności tej definicji, nie było też problemu, aby myśl Platona i potem neo-platońską tak szeroko zinternalizowała myśl chrześcijańska. Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

Nie koniec jednakże wywodu Diotymy! Moim zdaniem, po jakże wzniosłych słowach kobiety, mamy zabawne intermezzo, gdzie Sokrates wyraża opinię potencjalnego czytelnika dialogu. (206 XXV B):

– […] jakie zabiegi i wysiłki zasługują na nazwę miłości? Jaka to robota? Umiałbyś powiedzieć?
– Moja Diotymo, ręczę ci, że gdybym sam umiał, nie dziwiłbym się wtedy tak twojej mądrości i nie chodziłbym do ciebie uczyć się tego wszystkiego.
– Czekaj – powiada – ja ci powiem. Jest to zapładnianie tego, co piękne, zarówno co do ciała jak i co do duszy.
– To brzmi tak tajemniczo, jak wyrocznia, i nic z tego nie rozumiem.

Śmiechłem – że tak po nowopolsku napiszę. A na dowód mam zdjęcie własnego egzemplarza dialogu.

Fakt, za tą koncepcją skrywa się jeszcze bardziej szczegółowe przybliżenie filozofii Platona. Ludzie (choć nie tylko, bo zwierzęta dzielą z nami pewną część tego popędu), pragną piękna/dobra, które mają to prowadzić do szczęścia. To już ustaliliśmy. Jednakże skoro mówimy o szczęściu – to najlepiej by było, aby było ono wieczne. Szczęście na pięć minut to nie jest produkt, który się sprzeda. Pragniemy wiecznego spełnienia i satysfakcji. Tym samym Diotyma wskazuje na „zapładnianie”, jako sposób na doświadczenie tegoż szczęścia na wieki. Przenoszenie go na kolejne pokolenia. (XXVI 207 D):

Bo tutaj, w tych wypadkach, podobnie jak i tam, natura śmiertelna szuka sobie wiekuistego bytu i nieśmiertelności. A znaleźć ją może tylko na tej jednej drodze, że zostawia inną jednostkę młodą na miejsce starej. Przecież taki sam proces sprawia, że każda poszczególna istota żyje i jest, jak się to mówi, jedna i ta sama;

Bardzo szerokie pole do interpretacji się nam otwiera. Bo przecież na tym polega robota filozofa, aby właśnie dusze inne zapładniać do lepszego życia i zmiany10. Ale i też pobrzmiewa trochę anamneza oraz cała platońska nauka o ideach. To w wysokim rejestrze. Niestety, większość ludzi źle (z braku wiedzy rzecz jasna) interpretuje tę zasadę. Skupiają się na mało istotnych rzeczach, jak sława czy chwała. Owszem, może i ludzie będą o nas mówić i pamiętać, ale nie w tym rzecz leży. Inni z kolei, kierują się w stronę kobiet (tak, wiem, dziaderstwo pełną gębą), aby poprzez dzieci zmierzać  ku nieśmiertelności. Najwyższą jednakże rzeczą jest dążenie do wspomnianego „zapładniania dusz”. Diotyma mówi o tym tak. (XXVII 209 )

Ale są też tacy – powiada – co wolą zapładniać dusze, tacy, których dusze jeszcze bardziej są pełne nasienia, aniżeli ciała: nasienia, które się w duszy rodzić winno i w dusze ludzkie trafiać. A cóż się winno rodzić w duszy? Rozum i wszelkie inne dzielności. […] A największy rozum – powiada – to ten, który powinien państwem i domem rządzić, a któremu na imię panowanie nad sobą i sprawiedliwość. Więc kto tego nasienia od młodości jest pełen, ten coś boskiego ma w duszy.

Jednostka pełna tegoż właśnie „duchowego nasienia”, przyjemność znaleźć może największą tylko w fakcie znalezienia innej duszy, którą może zapłodnić. Ku chwale, cnocie i dobru. Dochodzimy w tym momencie do kulminacyjnej części wypowiedzi Diotymy. Przedstawi ona bowiem „plan na życie”, choć sama powątpiewa trochę, czy Sokrates w pełni jest w stanie pojąć jej nauczanie. Cały podrozdział XXVIII to krok po kroku opisane stopnie, jakie człowiek przechodzi w drodze miłości do wiedzy, piękna, dobra i szczęścia.

  • pierwej widzimy piękno w konkretnych ciałach fizycznych
  •  po czasie człowiek widzi, że piękno można znaleźć nie tylko w jednej postaci, ale w wielu innych. Jest tyle różnych ciał, które uznać należy za piękne
  • z piękna cielesnego, w toku rozwoju – człowiek zaczyna bardziej doceniać piękno ukryte w duszy
  • piękno owej duszy przejawia się w czynach i prawach – nie jest przynależne znów tej jednej konkretnej duszy, ale znaleźć można je w wielu miejscach
  • ostatnim krokiem jest piękno nauk

To jeno dopiero początek! Albo i prawie koniec – zależy jak patrzeć. W tym bowiem momencie, otwiera się przed człowiekiem prawdziwy świat. Cytat, cytat na gwałt potrzebny! (XXIX 211 B-E)

Otwiera się przed nim to, do czego szły wszystkie jego trudy poprzednie; on ogląda piękno wieczne, które nie powstaje i nie ginie, i nie rozwija się ani nie więdnie, ani nie jest z jednej strony piękne, a z drugiej szpetne, ani raz tylko takie, a drugi raz odmienne, ani takie w porównaniu z czymkolwiek, a z czym innym inne, ani też dla jednego piękne, a dla drugiego szpetne. I nie ukaże mu się piękno niby twarz albo ręce jakie, lub jakakolwiek cząstka cielesna, ani jako słowo, ni wiedza jakakolwiek, ani jako cecha jakiegoś, powiedzmy, stworzenia, ni ziemi, ni nieba, ani czegokolwiek innego, tylko piękno samo w sobie, niezmienne i wieczne, a wszystkie inne przedmioty piękne uczestniczą w nim jakoś w ten sposób, że podczas gdy same powstają i giną, ono ani się pełniejszym nie staje, ani uboższym, ani go żadna w ogóle zmiana nie dotyka.

Mistycyzm? Bóg? Misteria? Tutaj automatycznie zmierza moje myślenie, na pewno nie w stronę bezosobowej Idei. Ale to tylko moje odczytanie. Platon zresztą nie zwalnia tempa i wkłada w usta Diotymy jasne wartościowanie.

Na tym szczeblu życia, Sokratesie miły – mówiła niewiasta z Wieszczego Grodu w obcym kraju – na tym szczeblu dopiero życie jest coś warte: wtedy, gdy człowiek piękno samo w sobie ogląda. […] Czy nie uważasz, że dopiero wtedy, gdy ogląda piękno samo i ma je czym oglądać, potrafi tworzyć nie tylko pozory dzielności, bo on nie z pozorami obcuje, ale dzielność rzeczywistą, bo on dotyka tego, co naprawdę jest rzeczywiste. A skoro płodzi dzielność rzeczywistą i rozwija, kochankiem bogów się staje, i jeśli komu wolno marzyć o nieśmiertelności, to jemu wolno.

Tłumacz umieścił w tym miejscu piękny komentarz, który wyraża doskonale nastrój po tejże przemowie. Rola wieszczki się bowiem kończy – kończy się również wykład nauk Platona. Pewnie nie da się tego odczuć podczas czytania powyższych słów, ale musisz mi – Drog_ Czytelni_ uwierzyć – kołacze się po duszy katharsis gdy zapada ostateczna kropka wypowiedzi kapłanki.

Ku końcowi

Napięcie w dialogu staje się nie do wytrzymania i domaga się rozładowania. Autor dialogu czyni to bardzo prosto – niczym Deus ex machina – na scenę chwiejnym krokiem wkracza Alkibiades (dosłownie i w przenośni). Postać historyczna, ciekawa i pełna życia (choć w tym momencie trochę więcej niż pijana). Rolę do odegrania ma dwojaką – przerwania wywodu Sokratesa, czyniąc potencjalne komentarze czy pytania słuchaczy niemożliwymi. Tak się kończy nie tyle mowa czy wykład, ale wręcz kazanie. I słusznie. Dzięki temu dialog ten do dziś jest uznawany za jeden z największych wytworów zachodniej filozofii. To jednakże tylko jedna rola Alkibiadesa. Drugim jest w pewien sposób powrót do konkretu. Nowoprzybyły uczestnik uczty przedstawi swoją wizję Erosa, której bohaterem będzie tak naprawdę sam Sokrates. Jakby wzniosłe słowa z przemowy filozofa, by lepiej wybrzmieć i zakorzenić się w umysłach uczestników spotkania, trzeba było jeszcze raz młotkiem wbić do głów posiłkując się konkretnym przykładem. Przykładem Sokratesa właśnie, który w swej relacji miłosnej z Alkibiadesem jawi się właśnie jako ów wspomniany „zapładniacz dusz”. Kilka ostatnich stron dialogu jest ciekawych, zwłaszcza ze względu na zarysowanie ludzkiej strony Sokratesa11. Dla samej nauki o miłości jednakże nie dodający nic nowego.

Zamknąć zatem mój wpis trzeba jednym z najbardziej znanych cytatów Platona, który wyśmienicie opisuje postać jego nauczyciela. Nie tylko dlatego, że są to ostatnie zdania dialogu. Raczej dlatego, że jest, tak po ludzku, fajny 😉

Kiedy ich uśpił Sokrates, wtedy wstał i wyszedł, a za nim, jak zwykle Arystodemos. Poszedł Sokrates do Lykejonu, wykąpał się, potem dzień cały tak spędził, jak to zazwyczaj był czynił, a wieczorem poszedł do domu odpocząć.

Myśloodsiewnia #3 – „Społeczeństwo wypalenia” z trochę innej strony

Byung-Chul Han wyrósł w ostatnich latach na prawdziwą filozoficzną gwiazdę. Moim zdaniem dość zasłużenie, choć tempo, w którym produkuje kolejne eseje może budzić trochę wątpliwości. Dziś chciałbym podzielić się myślą, która uderzyła mnie podczas oglądania recenzji jego chyba najbardziej znanej książki – „Społeczeństwa zmęczenia”.


O samej książce pewnie trochę kiedyś napiszę. Zainteresowanych jej treścią mogę tylko odesłać do zasobów internetowych – jest to pozycja szeroko komentowana i dyskutowana. Ograniczę się zatem tylko do bardzo pobieżnego przedstawienia kontekstu, aby móc w pełni wyrazić swój punkt widzenia. Byung-Chul Han prezentuje nam dwie wizje społeczeństwa. Pierwszym z nich jest społeczeństwo nadzoru – najlepszym jego przykładem jest fabryka z XIXw. Taśma produkcyjna, system zmianowy, automatyczna i w pełni odtwórcza praca. Co więcej – pracownicy. Pracownicy, najczęściej „oderwani od pługa chłopi”, których głównym celem było „zarobić, a się nie narobić”. W takiej sytuacji naturalną koleją rzeczy jest powstanie rozbudowanego systemu kontroli efektów pracy. Od bezpośredniego nadzoru przez brygadzistów, poprzez normy produkcyjne aż po tworzenie narracji o „jednej wielkiej rodzinie” czy pracy dla dobra ojczyzny lub klasy społecznej. Elementy tej kultury dalej występują, aczkolwiek w mniejszym niż kiedyś natężeniu.

Dlaczego? Albowiem wraz z rozwojem ekonomicznym oraz postępem technologicznym, praca stała się bardziej wyspecjalizowana. Stała się mniej odtwórcza. Synonimem dobrego pracownika nie jest dziś wytrzymały jak tur ludzki robot, który przez wiele godzin dziennie przykręca jedną śrubkę. Dziś o przewadze kompetencyjnej decyduje innowacyjność, elastyczność i umiejętności miękkie. Wraz z tą zmianą paradygmatu pracy, dokonała się też mała rewolucja mentalna. Znaczenie nadzoru zewnętrznego znacząco zmalało. Obecnie to każdy z nas zinternalizował zewnętrzną kontrolę. Wszystkie hasła typu „jesteś kowalem swojego losu”, „gdy odpoczywasz ktoś właśnie trenuje” i tym podobne są bardzo namacalnym efektem nowego paradygmatu. Dziś nadzorujemy siebie samych – nie tylko w trakcie wykonywania pracy, ale co ważne – również w trakcie odpoczynku czy w relacjach z innymi ludźmi12. Taki obraz (w dużym skrócie) prezentuje nam koreańsko-niemiecki filozof.

Można się z powyższym zgadzać lub nie. To temat na zupełnie inny wpis. To, co mnie uderzyło w przedstawionej wizji jest nie tyle sam fakt zmiany źródła nadzoru, co efekt, który on przynosi. W przypadku społeczeństw nadzoru, każda jednostka posiada jasną linię demarkacyjną, pomiędzy własnym „ja”, a resztą świata. Jestem ja-pracownik, oraz ty-nadzorca. Żyję w swoim własnym świecie, a jego ograniczenia ustala ktoś inny. Co jest istotne – ja sam nie muszę zajmować się stawianiem (lub nie) granic dotyczących mojej wolności w pracy. Jestem jasno ograniczony przez zewnętrzne granice (wspomniane normy pracy czy bezpośredni nadzór). Co jednak w przypadku społeczeństwa zmęczenia? Co się dzieje z jednostką, gdy nagle staje się nie tylko pracownikiem, ale również nadzorcą? Dokonuje się zlanie dwóch, dość mocno różniących się od siebie aktywności w ramach jednej osoby.

To samo w sobie nie jest jeszcze tak bardzo złe! Wszak każdy z nas jest uwikłany w takie sytuacje w codziennym życiu. Utrata wagi? Nauka języka? Jesteśmy wówczas zarówno przedmiotem i podmiotem. Kamieniem i rzeźbiarzem. Pustą kartką i poetą. Nie jest to dla nas sytuacja nowa. To, co jest nowe, to wszechogarniający charakter tego modelu. Gdy immanencja nadzoru wkracza do naszego miejsca pracy, ma z czasem tendencję do rozlewania się na inne dziedziny życia. Nagle mamy aplikacje do mierzenia ilości naszych kroków. Spalonych kalorii. Jakości snu czy czasu spędzonego na oglądaniu Netflixa. Śledzimy nas samych (tym samym oceniając i wartościując) od momentu gdy otworzymy rano oczy. Nowy paradygmat zalewa nas zewsząd i w każdej chwili. Co gorsza – to dalej jeszcze nie jest w tym wszystkim najgorsze!

Najgorsze są dwa efekty, do których cała ta sytuacja prowadzi. Po pierwsze – jest to bardzo męczące doświadczenie. Drenujące nasze zasoby energetyczne w sposób wręcz nie do opisania. Z tej perspektywy przetłumaczenie tytułu eseju filozofa – „The burnout society” jako „Społeczeństwo zmęczenia” wyśmienicie oddaje moją myśl. Jesteśmy po prostu zmęczeni. Wyczerpani. Wydrenowani. A gdy jesteśmy zmęczeni, niespecjalnie możemy podjąć się zmiany. Zmiana bowiem jest wymagająca energetycznie, a tejże energii nie ma. Skoro nie ma szans na zmiany, to dalej tkwimy w zamkniętym kole wewnętrznego nadzoru, jeszcze bardziej drenując nasze zasoby. I da capo.

Drugim efektem, który tak naprawdę jest clou mojej wypowiedzi to postępujący w związku z tym narcyzm. Niekoniecznie w znaczeniu zaburzeń osobowości, ale po prostu szerokiej tendencji do egotyzmu. Gdy jesteśmy jednocześnie nadzorcą i nadzorowanym – naturalnie nasza uwaga koncentruje się wyłącznie na nas samych. Tylko na naszych czynnościach, myślach i emocjach. Nie odmówię sobie tutaj wklejenia agenta Smitha.


Co jest efektem tegoż narcyzmu? Zanik umiejętności otwarcia się na innego! Zamykamy się w naszym małym, indywidualistyczno-narcystycznym grajdołku. Zamykamy drzwi na wszystkie możliwe spusty. Jedzenie z puszki, woda w kranie jest, internet sączy się z powietrza. Gdzie tutaj miejsce by pozwolić sobie pomóc? Jak w tej sytuacji wpuścić do naszego świata „tego drugiego”, aby pomógł nam w wyrwaniu się z więzienia, które zbudowaliśmy własnymi rękami.

Tak sobie tkwimy. Sami. Egzystujemy. Wegetujemy. Jak dla mnie – przerażająca wizja.

Jezus-Niechrystus

Recenzja książki „Jezus-Niechrystus” Piotra Augustyniaka

Swego czasu, książka Piotra Augustyniaka wywołała całkiem pokaźnych rozmiarów burzę. Na tyle poważną, że papierowy nakład książki został bardzo szybko wyprzedany. Sytuację uratowało wydanie elektroniczne, które pojawiło się kilka miesięcy po publikacji „Jezusa-Niechrystusa”. Fakt, sam tytuł już może budzić kontrowersje. Cóż – jak u Hitchocka – potem jest jeszcze lepiej.

Na samym początku mej recenzji muszę postawić sprawę jasno. „Jezus-Niechrystus” należy do tych pozycji, których nie da się w pełni przedstawić bez opisania jej twóry. Nie tylko ze względu na autobiograficzny jej charakter, ale również z powodu specyficznego kontekstu, na podstawie którego autor przedstawia swój punkt widzenia. Kim zatem jest Piotr Augustyniak? Na co dzień – całkiem sympatycznym (przynajmniej taki vibe odczuwam patrząc na jego zdjęcie) facetem. Zupełnym przypadkiem będącym pracownikiem Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Rzecz jasna nie zajmuje się tam badaniami nad modelami ekonomicznymi! Jest adiunktem Wydziału Filozofii tejże uczelni, autorem szeregu prac poświęconych nihilizmowi, Nietzschemu czy też mistrzowi Eckhartowi. Kombinacja to nad wyraz smakowita, której smak podkreśla fakt, iż autor „przy okazji” jest byłym dominikaninem. Podkreślam to słowo – „byłym”.

Piotr Augustyniak już we wstępie do swojej książki podaje powody, dla których napisał „Jezusa-Niechrystusa„. To właśnie postać założyciela chrześcijaństwa13 jest głównym inicjatorem tego dzieła. Niezależnie bowiem od Twojego, Droga Czytelniczko czy Czytelniku, stosunku do religii chrześcijańskiej – postać Jezusa nie musi (lub też nawet nie powinna) być postrzegana tylko i wyłącznie przez pryzmat chrześcijański! Autor pisze o tym we wstępie, ba, fragment ten niemalże odruchowo przeczytałem głosem przypominającym kazania Martina Luthera Kinga. Oto odpowiedni fragment:

Chciałbym powiedzieć wam wszystkim: mamy prawo do postaci Jezusa. Jego historia należy do nas. Spróbujmy razem to niezwykłe doświadczenie życia, które jest w nim zakodowane, odebrać uzurpatorom. Tym, którzy twierdzą, że Jezus ich wybrał, i że go reprezentują, a diametralnie rozmijają się z jego wrażliwością, energią i odczuciem świata. Odbierzmy razem Jezusa konfesyjnej doktrynie, religijnemu rytuałowi, kościelnej nowomowie, patriarchalnej, opresyjnej zwierzchności, walczącej o polityczne wpływy. Pomóżmy jego energii i wizji wyzwolić się z tego aresztu. Pomóżmy nie tylko dlatego, że na to zasługuje, ale też dlatego, że my tego potrzebujemy.

Przyznaję, że powyższy cytat bardzo we mnie rezonuje. Może też dlatego, że już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, iż powszechne w naszej kulturze „sklejenie” pojęcia Boga, religii (kościoła) oraz duchowości jest poważnym błędem. Błędem zasadniczo uniemożliwiającym konstruktywną debatę nad którymkolwiek z elementów tej triady. Zastrzeżenia, co do hierarchii kościoła w Polsce, nie muszą od razu oznaczać ateizmu. Posiadanie potrzeb duchowych (czy też „metafizycznych”), nie implikuje od razu konieczności opowiedzenia się po stronie którejś z dostępnych religii14. Co więcej – wygląda na to, że sam autor podążył za ciosem i na wiosnę 2025 planuje wydanie kolejnej książki, która wydaje się adresować właśnie to zagadnienie15.

Tyle o autorze. Przynajmniej z mojej strony. Sama książka jak pisałem powyżej, zawiera sporo elementów autobiograficznych, które przybliżą czytelnikom postać Piotra Augustyniaka bliżej. Zwłaszcza w kontekście drogi jaką przebył. Drogi, na której stałym towarzyszem był główny bohater książki – Jezus. Sam Jezus, bez Chrystusa.

Całą myśl przewodnią „Jezusa-Niechrystusa” można opisać bardzo zwięźle. Nauczanie historycznego Jezusa, człowieka, który żył w początkach ery nowożytnej, miało zupełnie inny charakter niż to, co prezentują nam dziś kościoły chrześcijańskie. Próba przedstawienia go zarówno jako Mesjasza (zapowiadanego przez proroków żydowskich), albo też jako kogoś, kto jako syn Boga niedługo przyjdzie znów na ten świat by sądzić i karać – po prostu „nie trzyma się kupy”. Piotr Augustyniak opiera cały tok swego rozumowania na badaniach najstarszej ewangelii Marka, podpierając się dokonaną przez biblioznawców kompilacją zwaną „źródłem Q”16. Dokonuje tym samym reinterpretacji nauczania Jezusa, pokazując konkretne wypowiedzi tegoż, gdzie oryginalne przesłanie zostało zmienione/naciągnięte/źle zinterpretowane. Jako głównego winowajcę wskazuje rzecz jasna faktycznego twórcę religii chrześcijańskiej – św. Pawła. Autor opisuje nauczanie Jezusa z zupełnie innej perspektywy – za przewodników mając całą wielowiekową tradycję mistyczną. Zarówno tę religijną jak i filozoficzną17. Tak w skrócie można opisać główne przesłanie książki.

Na tym też planuję poprzestać w mej recenzji. Dzieje się tak z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest sama treść książki Augustyniaka. Choć sama pozycja jest dość krótka (raptem niecałe 190 stron), o tyle jej treść charakteryzuje się bardzo dużą „gęstością”. Zasadniczo każda z ważniejszych wypowiedzi Jezusa jest w jakiś sposób opisana lub skomentowana. Próba – choćby nawet bardzo pobieżna – przedstawienia myśli autora, wymagałaby bardzo obfitego cytowania. Nie po to pisze się recenzję. Drugą kwestią jest sama interpretacja autora. Jeśli coś zapamiętałem z czasów, kiedy interesowałem się zagadnieniami biblistycznymi, to właśnie to, że nic nie da się o ewangeliach powiedzieć z absolutną pewnością. W dziedzinie tak szerokiej i głębokiej, jaką są studia nad Biblią, z jej językiem, tłem kulturowym i mnogością interpretacji – zasadniczo można w niej znaleźć cokolwiek się tylko zechce. Nie zarzucam tutaj rzecz jasna Piotrowi Augustyniakowi baśniopisarstwa! Chciałbym tylko podkreślić, że o ile myśl autora wydaje się bardzo spójna i sensowna, o tyle z całą pewnością można by wszystkie jego tezy odrzucić. Ktoś uzbrojony w zaawansowaną wiedzę o językach ewangelii (zarówno z punktu widzenia lingwistyki jak i kulturowo-religijnych), byłby z całą pewnością w stanie szermować z Piotrem Augustyniakiem. Ba! Dla wielu postronnych widzów, mógłby wyglądać na zwycięzcę tej walki.

Co zatem w świetle powyższego nam pozostaje? Spotkanie. Spotkanie z książką, której największym skarbem jest niekonwencjonalne ujęcie tematu. Nie ukrywam, że bardzo do mnie przemawiające. Mistyczne zabarwienie myśli autora bardzo dobrze współbrzmi z moim obecnym światopoglądem. Jezus nie chciał zakładać nowej religii. Chciał tylko pokazać, że jesteśmy jednym. Niezależnie od tego skąd pochodzimy, jakie mamy cele czy wartości. O tym jest ta książka. I poleciłbym każdemu jej lekturę, zwłaszcza jeśli poprzedzona zostałaby ona „zawieszeniem” jakichkolwiek emocji jakie budzi w nas tytuł tej książki.

Image by cristina_gottardi on Freepik

Cytat #28 – Czym jest życie duchowe

Piotr Augustyniak jest profesorem filozofii, byłym dominikaninem oraz autorem szeregu ciekawych książek. Jedną z nich jest „Jezus-Niechrystus”, którą właśnie skończyłem czytać. Recenzja na pewno wkrótce, gdyż pozycja ta wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Tymczasem na zachętę – cytat o tym, czym tak naprawdę jest duchowość.

Życie duchowe nie oznacza wcale tego samego co życie religijne. I wcale nie musi polegać na wyznawaniu takiej lub innej wiary. Określenie „duchowe” odnosi się do ducha, czyli wewnętrznej przestrzeni – a wewnętrzna przestrzeń to przede wszystkim dystans, jaki gwarantuje myślenie i twórcza wyobraźnia; to wolność niepodlegania instynktom, namiętnościom, odruchowym reakcjom czy uprzedzeniom. Duchowość to (mówiąc językiem potocznym) zdolność nienakręcania się. Krytyczne spojrzenie nie tylko na świat, ale i na siebie. Umiejętność i potrzeba stawiania sobie pytań i wyzwań tyleż istotnych, co bezproduktywnych. Samodzielne podążanie za tym, co zwie się (może nazbyt górnolotnie) tajemnicą życia.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén