Byung-Chul Han wyrósł w ostatnich latach na prawdziwą filozoficzną gwiazdę. Moim zdaniem dość zasłużenie, choć tempo, w którym produkuje kolejne eseje może budzić trochę wątpliwości. Dziś chciałbym podzielić się myślą, która uderzyła mnie podczas oglądania recenzji jego chyba najbardziej znanej książki – „Społeczeństwa zmęczenia”.


O samej książce pewnie trochę kiedyś napiszę. Zainteresowanych jej treścią mogę tylko odesłać do zasobów internetowych – jest to pozycja szeroko komentowana i dyskutowana. Ograniczę się zatem tylko do bardzo pobieżnego przedstawienia kontekstu, aby móc w pełni wyrazić swój punkt widzenia. Byung-Chul Han prezentuje nam dwie wizje społeczeństwa. Pierwszym z nich jest społeczeństwo nadzoru – najlepszym jego przykładem jest fabryka z XIXw. Taśma produkcyjna, system zmianowy, automatyczna i w pełni odtwórcza praca. Co więcej – pracownicy. Pracownicy, najczęściej „oderwani od pługa chłopi”, których głównym celem było „zarobić, a się nie narobić”. W takiej sytuacji naturalną koleją rzeczy jest powstanie rozbudowanego systemu kontroli efektów pracy. Od bezpośredniego nadzoru przez brygadzistów, poprzez normy produkcyjne aż po tworzenie narracji o „jednej wielkiej rodzinie” czy pracy dla dobra ojczyzny lub klasy społecznej. Elementy tej kultury dalej występują, aczkolwiek w mniejszym niż kiedyś natężeniu.

Dlaczego? Albowiem wraz z rozwojem ekonomicznym oraz postępem technologicznym, praca stała się bardziej wyspecjalizowana. Stała się mniej odtwórcza. Synonimem dobrego pracownika nie jest dziś wytrzymały jak tur ludzki robot, który przez wiele godzin dziennie przykręca jedną śrubkę. Dziś o przewadze kompetencyjnej decyduje innowacyjność, elastyczność i umiejętności miękkie. Wraz z tą zmianą paradygmatu pracy, dokonała się też mała rewolucja mentalna. Znaczenie nadzoru zewnętrznego znacząco zmalało. Obecnie to każdy z nas zinternalizował zewnętrzną kontrolę. Wszystkie hasła typu „jesteś kowalem swojego losu”, „gdy odpoczywasz ktoś właśnie trenuje” i tym podobne są bardzo namacalnym efektem nowego paradygmatu. Dziś nadzorujemy siebie samych – nie tylko w trakcie wykonywania pracy, ale co ważne – również w trakcie odpoczynku czy w relacjach z innymi ludźmi1. Taki obraz (w dużym skrócie) prezentuje nam koreańsko-niemiecki filozof.

Można się z powyższym zgadzać lub nie. To temat na zupełnie inny wpis. To, co mnie uderzyło w przedstawionej wizji jest nie tyle sam fakt zmiany źródła nadzoru, co efekt, który on przynosi. W przypadku społeczeństw nadzoru, każda jednostka posiada jasną linię demarkacyjną, pomiędzy własnym „ja”, a resztą świata. Jestem ja-pracownik, oraz ty-nadzorca. Żyję w swoim własnym świecie, a jego ograniczenia ustala ktoś inny. Co jest istotne – ja sam nie muszę zajmować się stawianiem (lub nie) granic dotyczących mojej wolności w pracy. Jestem jasno ograniczony przez zewnętrzne granice (wspomniane normy pracy czy bezpośredni nadzór). Co jednak w przypadku społeczeństwa zmęczenia? Co się dzieje z jednostką, gdy nagle staje się nie tylko pracownikiem, ale również nadzorcą? Dokonuje się zlanie dwóch, dość mocno różniących się od siebie aktywności w ramach jednej osoby.

To samo w sobie nie jest jeszcze tak bardzo złe! Wszak każdy z nas jest uwikłany w takie sytuacje w codziennym życiu. Utrata wagi? Nauka języka? Jesteśmy wówczas zarówno przedmiotem i podmiotem. Kamieniem i rzeźbiarzem. Pustą kartką i poetą. Nie jest to dla nas sytuacja nowa. To, co jest nowe, to wszechogarniający charakter tego modelu. Gdy immanencja nadzoru wkracza do naszego miejsca pracy, ma z czasem tendencję do rozlewania się na inne dziedziny życia. Nagle mamy aplikacje do mierzenia ilości naszych kroków. Spalonych kalorii. Jakości snu czy czasu spędzonego na oglądaniu Netflixa. Śledzimy nas samych (tym samym oceniając i wartościując) od momentu gdy otworzymy rano oczy. Nowy paradygmat zalewa nas zewsząd i w każdej chwili. Co gorsza – to dalej jeszcze nie jest w tym wszystkim najgorsze!

Najgorsze są dwa efekty, do których cała ta sytuacja prowadzi. Po pierwsze – jest to bardzo męczące doświadczenie. Drenujące nasze zasoby energetyczne w sposób wręcz nie do opisania. Z tej perspektywy przetłumaczenie tytułu eseju filozofa – „The burnout society” jako „Społeczeństwo zmęczenia” wyśmienicie oddaje moją myśl. Jesteśmy po prostu zmęczeni. Wyczerpani. Wydrenowani. A gdy jesteśmy zmęczeni, niespecjalnie możemy podjąć się zmiany. Zmiana bowiem jest wymagająca energetycznie, a tejże energii nie ma. Skoro nie ma szans na zmiany, to dalej tkwimy w zamkniętym kole wewnętrznego nadzoru, jeszcze bardziej drenując nasze zasoby. I da capo.

Drugim efektem, który tak naprawdę jest clou mojej wypowiedzi to postępujący w związku z tym narcyzm. Niekoniecznie w znaczeniu zaburzeń osobowości, ale po prostu szerokiej tendencji do egotyzmu. Gdy jesteśmy jednocześnie nadzorcą i nadzorowanym – naturalnie nasza uwaga koncentruje się wyłącznie na nas samych. Tylko na naszych czynnościach, myślach i emocjach. Nie odmówię sobie tutaj wklejenia agenta Smitha.


Co jest efektem tegoż narcyzmu? Zanik umiejętności otwarcia się na innego! Zamykamy się w naszym małym, indywidualistyczno-narcystycznym grajdołku. Zamykamy drzwi na wszystkie możliwe spusty. Jedzenie z puszki, woda w kranie jest, internet sączy się z powietrza. Gdzie tutaj miejsce by pozwolić sobie pomóc? Jak w tej sytuacji wpuścić do naszego świata „tego drugiego”, aby pomógł nam w wyrwaniu się z więzienia, które zbudowaliśmy własnymi rękami.

Tak sobie tkwimy. Sami. Egzystujemy. Wegetujemy. Jak dla mnie – przerażająca wizja.