Moje zapiski z podróży po fascynującym świecie ludzkiej myśli i ducha

Tag: świat

Erich Fromm – „Mieć czy być”

W ramach serii „Czytanie klasyków”, nie zamierzam się ograniczać wyłącznie do lektury tekstów stricte filozoficznych. Bogactwo ludzkiej myśli i piękna humanizmu to nie tylko grube metafizyczne rozkminy. Mieliśmy już w ramach serii krótki wpis dotyczący „Twierdzy wewnętrznej” św. Teresy. Nie był to jednakże pełnoprawny wpis, raczej krótki skrypt. Dziś jednakże, na warsztat wrzucam dzieło jednego z ojców psychologii – Ericha Fromma – pod tytułem „Mieć czy być”.


Książka jako taka nie jest zbyt długa (raptem 250 stron)1, nie spodziewam się również po niej specjalnego poziomu skomplikowania. Sam autor pisze we wstępie, iż jest to nadbudowa nad jego poprzednimi publikacjami, choć przemyślana i ułożona na nowo. Nie ma być to jednak rozprawa o onieśmielającym poziomie trudności – wręcz przeciwnie – Fromm umieszcza informację, iż przypisy i odnośniki ograniczył do koniecznego minimum. W związku z tym powstanie tylko jeden post dotyczący tej książki. Zasadniczo można ją z czystym sumieniem przypisać do kategorii pop-psychologii, aczkolwiek dalej przedstawiona w tym dziele myśl oferuje ciekawą perspektywę na życie.


Książka została wydana w roku 1976, aczkolwiek już wtedy Zeitgeist wskazywał na to, że nie do końca udał się oświeceniowo-pozytywistyczny projekt naprawy ludzkości. Fromm dość pokrótce omawia ówczesną sytuację, powołując się na raporty Klubu Rzymskiego. W skrócie – plan, że to nauka odpowie na wszystkie nasze problemy, głównie w zakresie zaspokajania ludzkich potrzeb i schlebianiu tendencjom hedonistycznym – po prostu nie wyszedł. Co więcej, już wówczas stawało się oczywistym, że dalszy pochód w stronę „więcej, dalej, szybciej”, nie służy nikomu i niczemu (no, może poza szeroko pojętym „systemem”). W ten sposób nakreśliwszy sytuację, autor wskazuje, że da się ów stan opisać za pomocą dwóch modusów bycia oraz posiadania. W nadchodzących rozdziałach zamierza przedstawić obraz sytuacji w kontekście tychże dwóch modusów, a na końcu zaproponować pewne rozwiązania naprawcze na poziomie całej ludzkości. Według niego bowiem – potrzebujemy całościowej przemiany jako społeczeństwo, ba, gatunek w sumie, aby przetrwać na tej planecie (co w kontekście obecnej katastrofy klimatycznej powinniśmy uznać za słowa prorocze).

Po wstępie, część pierwsza skupia się na opisie sytuacji – jak jest (było) w kontekście bycia oraz posiadania. Wyróżnikiem czasów współczesnych (ale też w dłuższej perspektywie – cywilizacji zachodniej), jest modus posiadania – jeżeli coś posiadam, to wtedy dopiero jestem. Dopóki nie ma fury, skóry i komóry to jest się nikim, a jak jest się nikim to nie ma rzecz jasna szacunku na dzielni, a i ludzie się nami nie interesują (co w tym złego, zapytuję). Zmiana ta zaczęła się od języka – i tutaj Fromm podaje kilka przykładów z czasów dawnych i mu współczesnych – gdzie na poziomie codziennych wypowiedzi o wiele częściej wyrażamy nasz własny stan mówiąc, że coś mamy/posiadamy, niż, że coś odczuwamy. Dla przykładu – „mam cudowną żonę”, a nie „jestem szczęśliwie żonaty”. Zasadniczo wypada przyznać mu rację. Co więcej, taka refleksja mnie naszła – że poprzez reifikację pewnych rzeczy, jak bardzo widać tutaj to jasne wyróżnienie mojego własnego „ja”. Autor podaje choćby przykład z depresją – poprzez stwierdzenia „mam depresję”, wyrażamy bardzo dosadnie oddzielenie od tejże depresji, wskazujemy na jej obcość i chęć podkreślenia, że „to przecież nie ja”. A tymczasem no jakże mocno jest inaczej.

Jeżeli chodzi o samo bycie, to rzecz jasna wnosimy tutaj cały bagaż historii metafizyki i ontologii. W skrócie Fromm ogranicza się do prostego dualizmu – bytu jako czegoś statycznego i niezmiennego (hello Platon my old friend…), albo jako ciągłego procesu (czyli Heraklit czy choćby Budda). Co do posiadania zaś, autor podaje ciekawe ujęcie konkretnych czynności życia codziennego (nauki, pamiętania czy „posiadania” przekonań) – te ostatnie są zwłaszcza ciekawe. Skoro posiadam jakieś przekonanie, i w konfrontacji z kimś musiałbym je zmienić, to na pierwszy plan wychodzi fakt, że coś utraciłem. A ludzie jako tacy bardzo nie lubią tracić czegokolwiek. Z kolei w modusie istnienia – po prostu staję się kimś innym. Proste. Z czytaniem książek może być podobnie (oh, jak ja coś o tym wiem…).

Dalej nasz myśliciel omawia kwestię autorytetu – z perspektywy zarówno bycia jak i posiadania, wiadomo zresztą do jakich dochodząc konkluzji. Tak samo zresztą z wiedzą (poznawanie to zgłębianie mocniej, zaś posiadanie wiedzy to jej gromadzenie w kontekście ilościowym), wiarą (powinno się mówić, że „jest się wierzącym” niż, że się „ma” wiarę) czy miłości (postrzeganej jako proces przecież, a nie substancja do posiadania).

Koniec pierwszej części książki przedstawia w jaki to sposób, modusy bycia oraz posiadania były opisywane na kartach zarówno starego, jak i nowego testamentu, a także Fromm podlewa to myślą Mistrza Eckharta. Jeśli chodzi o stary testament, jest to ciągła historia jak to Żydzi nie za bardzo potrafią funkcjonować bez posiadania – czy to dóbr materialnych, czy to widocznych oznak bóstwa, czy choćby własnego kraju. Wątek ten wypełnia cały poświęcony staremu testamentowi rozdział. Nowy testament to rzecz jasna trochę inny świat, aczkolwiek przesłanie wciąż pozostaje te same – Jezus wciąż i wciąż mówi, że dobra materialne i posiadanie ogólnie nie zapewnia zbawienia. Zwłaszcza jest to znamienne w kontekście pierwszych chrześcijan – którzy przecież byli głównie biedotą, zatem dość łatwo (teoretycznie…) było im odrzucić posiadanie i raczej być. Motyw odrzucenia materializmu i bogactw jest ciągle obecny w chrześcijaństwie (przynajmniej na poziomie deklaratywnym, bo przecież nie Maybacha Rydzyka…). Na sam koniec Fromm opisuje podejście Mistrza Eckharta, który był w swych pismach bardzo buddyjski – „ubogi w duchu” oznacza w tym kontekście wyzbycie się pożądań/żądzy (głównie w ramach kształtowania własnego ego). Tutaj koniecznie zarzucę cytatem (s. 91-92):

Kiedy powiedziane jest: „człowiek ma […] być wolny od swej własnej wiedzy”, nie oznacza to, iż winien on zapomnieć to, co wie, lecz raczej, iż winien zapomnieć, ż e  wie. Należy przez to rozumieć konieczność porzucenia poszukiwań wiedzy utożsamianej z własnością, która dawałaby nam poczucie tożsamości. Powinniśmy właśnie postępować odwrotnie: nie „wypełniać się” wiedzą, nie przywiązywać desperacko do niej ani jej nie pragnąć. Wiedza nie powinna przypisywać sobie własności dogmatu, który nas zniewala. Wszystko to należy bowiem do modus posiadania; w modus bycia wiedza jest wyłącznie aktywnością myśli przebijającej zasłony, myśli, która nigdy nie odczuwa nawet pokusy, aby skrzepnąć w poszukiwaniu pewności.”


W drugiej części książki Fromm skupia się na pokazaniu różnić, między omawianymi modusami w kontekście egzystencji człowieka. Zaczyna w sumie od ciekawej myśli, że większość z nas taktuje samych siebie, własne „ja” jako coś, co się właśnie posiadania. Jakkolwiek paradoksalnie to nie brzmi, nasze bycie jest tak naprawdę posiadaniem samych siebie. A że chcemy posiadać rzeczy piękne, wartościowe i tak dalej – ciśniemy w tej niekończącej się grze o status. Co więcej, posiadanie przedmiotów zakłada pewną dozę statyczności, zamienia przedmiot (co nie dziwi), ale również i podmiot (co już jest istotne) w rzeczy – jedno określa drugie, ale jednocześnie podmiot zostaje potwornie zubożony.

To społeczeństwo (głównie poprzez rodzinę) dokonuje tego procesu, bardzo zresztą się starając, aby podmiot nie zorientował się, że ma on miejsce. Co więcej, modus posiadania opiera się tak naprawdę na opresji władzy – wszak posiadanie jako takie to możliwość egzekwowania wyłączności tegoż posiadania w stosunku do innych. Tym samym zawsze pojawia się w tym jakaś forma przymusu i przemocy. Dalej autor podlewa swój wywód konkretną dawką psychoanalizy (duh…), ale nie ma tu nic odkrywczego. Co warto z tego fragmentu zapamiętać, to ciekawe rozróżnienie na posiadanie egzystencjalne (kapotę, jakieś mieszkanie, itp.) oraz posiadanie charakterologiczne (czyli najnowszy iPhone i tego typu rzeczy). Pachnie to Epikurem i w sumie pasuje do treści wywodu.

Opisanie modus bycia jest o niebo trudniejsze niż posiadania – posiadamy wszak rzeczy, które można obiektywnie opisać. Jak opisać bycie? Albo też inaczej – jak to intersubiektywnie przekazać? Każdy z nas jest indywidualną jednostką, nawet najbardziej empatyczne jednostki nie są w stanie w 100% wczuć się w sytuację drugiej osoby. Fromm wychodzi z prostego założenia, że jednak konstytutywne dla bycia są trzy aspekty – niezależność, wolność i zdolność do krytycznego rozumowania.

Idąc dalej, autor wprowadza rozróżnienie na aktywność oraz bierność, ale z zastrzeżeniem, że aktywność ma mieć charakter twórczy (nie w sensie „wy”-twórczości, czyli produkcji konkretnego efektu, ale aktywnego nawiązywania relacji z przedmiotem aktywności). Przykładem nie jest np. stanie przy taśmie montażowej, ale choćby immersja podczas czytania poezji. Czy coś tworzymy namacalnego? Ano nic. Jednakże jesteśmy wówczas aktywni wręcz w najwyższym stopniu, dając wyraz swojej osobowości i możliwości. Takie podejście do życia (nie wyalienowane), było czymś dość naturalnym w społeczeństwach przedindustrialnych (pomijając może niewolników). Natomiast wraz z pojawianiem się pracy najemnej, taśmowej, wyalienowanie staje się czymś coraz bardziej powszechnym (Hegel Marks zacierają ręce w zaświatach). Z tej perspektywy też, Fromm ocenia pojęcie vita contemplativa – to nie jest jakieś bierne byczenie się, a jak najbardziej aktywna działalność. Dalej wspomina jeszcze Spinozę, ale ogólne znaczenie myśli jest takie samo jak u uprzednio opisywanych myślicieli.

Następnie psycholog porusza drugi aspekt bycia – czyli jego autentyczność i brak pozoru. To właśnie tworzenie zewnętrznej persony – czyli pewnego pozoru/maski, które prezentuję światu – jest zaprzeczeniem bycia i raczej przejawem posiadania. Dostajemy tutaj kilka stron skróconego kursu psychoanalizy i teorii nieświadomości, ale dla całości przekazu nie wnosi to nic nowego. Dalej nasz autor przechodzi do zagadnienia dzielenia się i pomocy. Wbrew powszechnym przekonaniom, natura ludzka to nie jest tylko bierność i szukanie przyjemności. To właśnie bierność należałoby wytłumaczyć, a nie aktywność. Spora część ludzi dobrowolnie angażuje się w różne aktywności, które często nie przynoszą jednostce wyraźnej korzyści (poza pewnie sensem – a to istotne i Fromm nie bierze tego pod uwagę). Dalej myśliciel przedstawia proces, gdzie sam modus posiadania jest często iskrą, od której zapala się chęć ludzka by raczej być. To właśnie w poświęceniu i dzieleniu znaczna część społeczeństwa odnajduje swoje powołanie, choć nie bez błędów i wypaczeń.

W człowieku te oba modusy istnieją jednocześnie, od konkretnej kultury/społeczeństwa mocno zależy, w którą stronę wychyli się wahadło. Fromm opisuje przykłady z lat 70tych (kiedy książka powstawała), dziś jeszcze w sumie trudniej ocenić jaki jest stan rzeczywistości. Bańki informacyjne, w których żyjemy z całą pewnością nie ułatwiają zadania. Co więcej, posiadanie jest dla nas synonimem stabilności i bezpieczeństwa, aczkolwiek jednocześnie wciąż jest powodem obaw. No bo skoro zależę od tego co posiadam – pozycji/znajomych/pracy/własnego ja – co mi pozostanie gdy to stracę? Brzmi to mocno stoicko, fakt. Aczkolwiek ten prawdziwy aspekt naszej osobowości – zachwyt byciem – potrafi wyjść z nas od czasu do czasu. Zachwyt właśnie – nad sztuką czy czyimś zachowaniem – ten moment, kiedy jesteśmy w pełni w modusie bycia, a do tego też (ten zachwyt to przykład wręcz podręcznikowy) – uważności.

Dalej autor fajnie wspomina rozróżnienie między „przyjemnością”, a „radością”. Jest to koncept, który już i u mnie w głowie kilka razy się pojawił – jak często współczesne przeżywanie przyjemności, jest pozbawione jakiegoś głębszego znaczenia i – no właśnie – radości. Kolejny odcinek serialu, kolejne piwko i tak dalej – mechaniczna przyjemność ma miejsce, ale jakoś nie wypełnia ona nas metafizycznie. Zakładam, że po angielsku słowem użytym przez Fromma jest pewnie „joy”. I co ważne – to nie jest jednorazowy szczyt, climax osiągnięty i pozostawiający pustkę. Radość to raczej plateau (słowa Fromma), co moim zdaniem jest bardzo prawdziwe. Autor przechodzi po kolei przez kilka religii odnosząc się właśnie do pojęcia „radości” i w jaki sposób jest ono w tychże religiach pojmowane (spoiler – bardzo pozytywnie i afirmująco).

Ostatnie rozdziały drugiej części są poświęcone pojęciu grzechu i nieposłuszeństwa, rozpatrywanych w kontekście obu modusów, gdzie w posiadaniu chodzi o grzech/skruchę i da capo, gdzie opieramy się głównie na autorytaryzmie i podporządkowaniu. Zaś w przypadku bycia – mamy do czynienia z odłączeniem się od całości i wspólnoty, zaś powrót do niej to zdanie sobie ponownie sprawy z tego, że to właśnie w jedności (czyli nie-posiadaniu) leży źródło spełnienia i radości. Na końcu autor porusza zagadnienie śmierci – i ma to sens, że istnieje strach przed śmiercią, gdyż jest to tak naprawdę strach przez utratą tego co posiadamy. Jeżeli życie postrzegamy jako proces i po prostu bycie – jak możemy cokolwiek stracić poprzez śmierć?


Część trzecia książki jest poświęcona sposobom, w jaki należałoby zastosować dychotomię opisywanych modusów do tego, aby poprawić sposób życia społeczeństw jako ogółu. Fromm od razu zaznacza, że poglądy wyłożone w tej części były już przedmiotem jego rozmyślań w poprzednich książkach – „Ucieczce od wolności” oraz „Psychoanalizie i religii”. Połączenie tych dwóch tytułów powinno dać nam wstępne rozeznanie, gdzie zmierza myśl psychoanalityka. Zasadniczo to na kanwie uczuć „religijnych” (w szerokim sensie) może dokonać się przemiana społeczna, której tutaj potrzebujemy. Próba narzucenia prawnie jakichkolwiek rozwiązań w tej dziedzinie jest z góry skazana na niepowodzenie. Dość mocno to rezonuje z myślą personalistów katolickich z XXw – Teilharda de Chardin czy Marrinera.

Autor zaczyna swój wywód od założenia, że autentyczny charakter jednostki jest wypadową nie tylko doświadczeń jej właściwych, ale również całości środowiska socjoekonomicznego, w którym jednostka się znajduje. Pojęciem technicznym, które wprowadza na opisanie tego konglomeratu jest charakter społeczny. I elementem kluczowym dla tegoż charakteru jest właśnie religia, ale znów z zastrzeżeniem jak powyżej – definicja tejże jest bardzo szeroka. Może ona obejmować nie tylko systemy, które uznajemy za religie par excellance, ale również ich substytuty lub namiastki – kult partii/wodza czy gloryfikacja konkretnych cech charakteru (jak przebojowości/innowacyjności) to choćby bardziej „świeckie” przykłady. Tak patrząc na kulturę wychodzi nam, że nigdy nie będziemy funkcjonować w których nie ma tak pojmowanej religii. Taki świat, byłby jednocześnie światem totalnie wypranym z wartości.

Tak pojmowana religia jest czymś, czego możemy sobie nawet nie uświadamiać. Możemy myśleć, że nie posiadamy takowej, mimo że tak naprawdę wpływa ona na nasze codzienne życie. Stara suficka mądrość mówi, że należy „poznać swoje motywy, a następnie motywy swoich motywów”. W przypadku sporej części społeczeństwa, jest to całkowicie nieuświadomiony aspekt codziennej egzystencji. To jest tylko jedna strona medalu – Fromm porównuje posiadanie tejże religii (synonimicznie będę używał określeń „filozofii życiowej” czy „zdrowego rozsądku” by opisać ten fenomen) do posiadania mapy. Owa mapa, nie jest sama w sobie wystarczająca – musimy wiedzieć gdzie chcemy dojść, aby się tą mapą posłużyć! Instynkt, o którym wspomina autor, wystarcza w tej dziedzinie zwierzętom. Nam, ludziom wyposażonym w rozbudowany mózg – już nie. To, czego potrzebujemy, to sens – piękny cytat ze strony 188.

Potrzebujemy takiego przedmiotu wiary, aby zintegrować kierunek wszelkich naszych energii, aby przekroczyć wyizolowaną egzystencję, wraz z jej wszelkimi wątpliwościami i niepewnością, aby zaspokoić potrzebę posiadania sensu życia.

Fromm podkreśla, że wszystkie opisywane do tej pory pojęcia – charakter społeczny, struktura socjoekonomiczna oraz struktura charakteru muszą być spójne. W momencie, gdy są one od siebie diametralnie różne, zasadniczo społeczeństwa nie można nazwać zdrowym pod jakimkolwiek kątem. Dalej autor omawia historię chrześcijaństwa – czy tak naprawdę Europa przyjęła tę religię tak „serio, serio”, a także postać Jezusa, który był najwyższym ucieleśnieniem bycia w kontraście do dominującego wówczas posiadania. Teoretycznie religia, stworzona przez „męczennika” (w odróżnieniu od pogańskiego „herosa”), wydała w postaci Europy/Ameryk społeczeństwa, w których to posiadanie (czyli to, co charakteryzuje herosów) gra dominującą rolę. Tak samo jest dziś z naszą kulturą opartą o merkantylizm – nie patrzymy na siebie jako podmioty mające jakąś wartość „użytkową”, ale „transakcyjną” lub „wymienną”. Całość naszej energii poświęcamy nie na to, aby być oraz korzystać z życia, ale by jako jednocześnie sprzedawca i sprzedawany, uczynić siebie jak najbardziej wartościowym na rynku. Rzecz jasna – nie da się tego pogodzić z modusem bycia.

Tak pojmowane jednostki nie posiadają głębokich relacji z innymi, albo i choćby z samymi sobą – nie dlatego, że są egoistyczne, ale dlatego, że utraciły kontakt z samym sobą. Kiedy wciąż postrzega się siebie jako towar/wizerunek/personę, siłą rzeczy musi nastąpić dehumanizacja. Stajemy się wówczas obcy sobie samym. Fromm rozwija tę tezę przywołując swoje rozumienie marksizmu, a jego spostrzeżenia w sumie znajduję trafnymi, ale długo by tu pisać by je streścić. Kończy omówieniem kilku jemu współczesnych autorów, którzy podobnie jak on podkreślali konieczność ograniczenia konsumpcji oraz całościowej reorganizacji społeczeństw industrialnych.

Ostatnie fragmenty książki są poświęcone krokom, jakie powinniśmy uczynić, aby zrealizować wizję nowego społeczeństwa. Opartego na byciu rzecz jasna, a nie na posiadaniu. Niespecjalnie chce mi się tutaj coś więcej pisać, gdyż raz – nie ma tam niczego autentycznie konkretnego, a raczej jest to katalog pobożnych życzeń. Pięknie brzmiących, fajnych w lekturze, ale dalekich od jakiejkolwiek możliwości implementacji w świecie.

 

 

 

 

Fenomenologia ducha #4 – Siła i rozsądek, zjawisko i świat nadzmysłowy

Kontynuujemy czytanie „Fenomenologii ducha” – dziś rozdział 3 zatytułowany „Siła i rozsądek, zjawisko i świat nadzmysłowy”


Muszę przyznać, że nauczony doświadczeniem wpadłem na pomysł, aby przed rozpoczęciem lektury, przesłuchać początek nagrania z seminarium, aby mieć jakiś ogląd całości. I dobrze się stało, gdyż seminarzyści jasno mówią, że w tym rozdziale, Hegel tak naprawdę przez dobrze jego połowę, podsumowuje poprzedni i antycypuje to, do czego chce dojść. Zobaczymy jak ta wiedza wpłynie na moje notatkowanie po drodze, ale tę technikę (odsłuchu początku) będę od tej pory stosował regularnie.

Druga rzecz to to, że owo wprowadzenie dodaje sporo dodatkowej wiedzy – drugiego sposobu odczytania tej książki. Grubo ponad 40 minut nagrania dotyczy właśnie czegoś innego niż sam 3 rozdział.

Zasadniczo dobrze, że powyższe miało miejsce – Hegel nie bierze jeńców od samego początku tego rozdziału. Zaczynamy od małej rekapitulacji tego, o czym mówiliśmy w poprzednim wpisie. Świadomość zdaje sobie sprawę, że jej przedmiot wyszedł na zewnątrz, po czym powrócił do siebie i stał się pojęciem (filozof określa to nową nazwą świadomościbezwarunkowa ogólność). Aczkolwiek dalej mamy tę dychotomię – przedmiot jako pojęcie, ale z drugiej strony świadomość nie przyjęła do siebie jeszcze wiedzy, że również jest pojęciem. I tutaj to my (podkreślenie Hegla – a „my” to inaczej filozof rozważający rozwój świadomości) musimy wziąć na siebie robotę, aby ze świadomości jako przedmiotu, zrobić pojęcie. Dopiero wtedy owoc naszej działalności świadomość jest w stanie przyjąć jako swoją.

Dalej opisywana jest owa bezwarunkowa ogólność – jako (dla przypomnienia) postrzeganie przedmiotów jako przenikającego się dualizmu „rzeczy samej w sobie” (das Eins) jak i konglomeratu pewnych własności. Filozof określa je mianem „momentów” i twierdzi, że to, z czym mamy obecnie do czynienia to ich wzajemne „w siebie przechodzenie”.

[1. Siła i gra sił]

Jednym z tych momentów jest choćby ogólność – czyli (tak jak to rozumiem) – niejako zbiorczy worek na różne materie (słoność/białość), które jednakże bez owego worka/medium nie są w stanie istnieć. Nie możemy sobie wyobrazić „słoności” samej w sobie – zawsze (nawet we wspomnieniach), będziemy ubierać to odczucie w jej materialne medium. I tutaj mamy do czynienia  z ciągłym procesem, gdzie samoistność każdej materii wciąż i wciąż zlewa się w jedność ogólności, a także jednocześnie owa ogólność rozpada da się na pojedyncze, samoistne materie. Cytat dziś wypada:

Ale znowu owo zniesienie tych materii, czyli redukcja tej różnorodności do czystego bytu dla siebie, nie jest przecież niczym innym jak samym medium, a medium niczym innym jak samoistnością różnic. Albo inaczej mówiąc: różnice, założone jako samoistne, przechodzą bezpośrednio w swą jedność, a ich jedność przechodzi bezpośrednio w rozwijanie różnic, które z kolei prowadzi znowu do ich zredukowania [w jedni]. Ten właśnie ruch jest tym, co nazywane jest siłą. Jeden z jego momentów, mianowicie ruch jako rozprzestrzenianie się samodzielnych materii w ich bycie, jest uzewnętrznianiem się siły; ruch zaś jako zanikanie tych materii jest siłą, która ze swego uzewnętrznienia została zepchnięta z powrotem w siebie samą, czyli siłą właściwą.

Zasadniczo seminarzyści do tej pory potwierdzają moje odczytanie, co cieszy 😉 Podkreślają tutaj też kwestię, że Heglowskie rozumienie siły jest pokłosiem XIXw. w którym filozof żył, plus druga rzecz – siły jako takiej nie widzimy. Widzimy tylko skutki. Dalszego ciągu wywodu nie kumam – mamy powódź dialektycznego procesu. Myślę, że zobaczymy co seminarzyści mi podpowiedzą. Podpowiedzieli od 49 minuty nagrania, że mamy kwestię porowatości materii – to jest negatywność materii – materia może być sobą i nie być – może być słodką i nie-słodką naraz. Natomiast na pewno warto wrzucić jedną z konotacji Hegla:

Ruch, który przedtem występował w postaci samounicestwienia pojęć sprzecznych, przybrał teraz formę przedmiotową i jest ruchem siły, ruchem, w którego końcowym wyniku powstaje bezwarunkowa ogólność jako coś nieprzedmiotowego, czyli jako strona wewnętrzna rzeczy (als Inneres der Dinge).

I tutaj mamy znów typowy „Hegel manouver”, czyli sytuację, w której nagle filozof wyrzuca do kosza to, co napisał uprzednio. Albowiem do tej pory zakładał, że siła by „wychodzić na zewnątrz” potrzebuje innego, aby tego dokonać, teraz nagle owo inne przestaje być potrzebne. Myśliciel dochodzi do wniosku, że to w sile samej w sobie, leży przyczyna jej uzewnętrzniania, a tym samym owo inne również leży już w sile jako takiej. Kolejny cytat by to podsumować.

Tak więc doszliśmy do tego, że siła istnieje teraz jako medium rozwiniętych i rozprzestrzenionych materii. Ale jednocześnie ma ona, i to w sposób równie istotny, postać bytu zniesionego owych istniejących materii, czyli jest ze swej istoty czymś jednym.

Dalej Hegel rozwija tę myśl i dochodzi do prostego wniosku – tak naprawdę nie mamy jednej siły, ale dwie – jedna, która właśnie się uzewnętrznia, oraz drugą, która redukuje owo uzewnętrznianie. Do końca podrozdziału próbuje dookreślić i przedstawiać w różny sposób tę właśnie dialektykę. Kończy stwierdzeniem, że tak naprawdę siła jako konglomerat dwóch przeciwstawnych sił – jest tylko pojęciem, które może być postrzegane przez rozsądek.

[2. Strona wewnętrzna]

Seminarzyści ujmują postrzeżenie (z pierwszego rozdziału) jako właśnie grę sił. Niestety, w tej grze wydaje się nam, że my widzimy tę stronę wewnętrzną rzeczy, ale tak naprawdę nie ma to miejsca! Omawiamy tutaj 57 minutę nagrania.

[alfa: Świat nadzmysłowy]

[1. Strona wewnętrzna, zjawisko, rozsądek]

I znów napiszę jak nie raz do tej pory – jest grubo. I zasadniczo najlepiej by zrozumieć o co tutaj chodzi zrobić mały słownik, który jest kompilacją tekstu i przypisów Landmana.

zjawisko (Erscheinung) – ta całość jako całość, czyli jako ogólność jest tym, co stanowi stronę wewnętrzną (das Innere). Pozór + egzystencja to zjawisko. Egzystencja to „bycie” niebytu

pozór (Schein) – nazywamy tak byt, który sam bezpośrednio w sobie samym jest niebytem

siła – nie jest tylko pozorem ale jest zjawiskiem

I co więcej, dorzucę podsumowanie tłumacza, który w przypisie podsumowującym ten fragment (strona 73 wydania z Gazety Wyborczej) pisze:

Świadomość doszła do strony wewnętrznej poprzez zjawisko. Ale zjawisko okazuje się czymś zanikającym i dlatego świadomość, która ujmuje wszystko w postaci przedmiotu, nie rozpoznając w tym swego pojęcia, musi teraz – 'wycofując się ze zjawiska’ – stronę wewnętrzną (do której już doszła) ująć jednak w postaci przedmiotowej jako przedmiotową stronę wewnętrzną.

Ufff. Zobaczymy co seminarzyści tu dorzucą. Tymczasem bardzo istotnym jak myślę, jest następujący fragment bezpośrednio z Hegla:

W tej wewnętrznej prawdzie jako absolutnej ogólności, która została oczyszczona z przeciwieństwa ogólności i jednostkowości, i zaistniała już dla rozsądku, otwiera się teraz ponad światem zmysłowym, jako światem zjawiskowym, świat nadzmysłowy jako świat prawdziwy; ponad przemijającym światem doczesnym (das Diesseits) nieprzemijający tamten świat (das bleibende Jenseits); otwiera się byt sam w sobie, będący pierwszym i dlatego niedoskonałym przejawianiem się (Erscheinung) rozumu, tzn. li tylko czystym elementem, w którym prawda ma swą istotęNasz przedmiot jest więc teraz sylogizmem (Schluss), w którym jako terminy skrajne występują wewnętrzna strona przedmiotu i rozsądek, a terminem średnim jest zjawisko.

[2. To, co nadzmysłowe, jako zjawisko]

Zrekapitulujmy. Strona wewnętrzna rzeczy, to jest inaczej jedność ogólności i wielości konkretnego przedmiotu, ale w swoim „bycie samym dla siebie” (w świecie nadzmysłowym). I tego faktu (że owa wewnętrzna strona) leży niejako „po drugiej stronie świadomości” sama świadomość nie jest w stanie nic jeszcze powiedzieć. Aczkolwiek ta druga strona jednak powstała, zatem musi posiadać jakąś istotę – ta istota pochodzi tak naprawdę ze zjawiska. Seminarzyści odwołują się tu trochę do Kanta, w którego filozofii mamy trochę to samo zagadnienie – rzeczy samej w sobie nie możemy poznać, ale spora jej część w jakiś tam sposób manifestuje się w sposób przedmiotowy. Przykład mikrofonu/koca podany w 1h11m nagrania tutaj pomaga. 

[3. Prawo jako prawda zjawiska]

Według seminarzystów dopiero w tym miejscu zaczyna się właściwa treść tego rozdziału. Wcześniej była innymi słowami opowiedziana dotychczasowa droga. Jedziemy zatem. Wracamy do koncepcji siły, która wychodzi na zewnątrz i potem wraca do siebie – ta gra sił doprowadza w końcu do ujednolicenia i konotacji, że treścią tej ciągłej przemienności jest tak naprawdę różnica ogólna (czyli różnica, do której sprowadzają się wszystkie przeciwieństwa). I tutaj wchodzi do naszego języka nowe słowo – prawo. Cytat by się nadał:

Różnica ta zostaje wyrażona w prawie jako stałym obrazie niestałego zjawiska. Toteż świat nadzmysłowy jest spokojnym królestwem praw, istniejącym wprawdzie poza światem postrzeganym (w świecie tym bowiem prawo wyraża się tylko za pośrednictwem nieustannej zmiany), ale zarazem jednak w nim również obecnym i stanowiącym jego bezpośrednie spokojne odbicie.

[beta: Prawo jako różnica i tożsamość]

[1. Prawa określone i prawo ogólne]

Prawo jakie takie ma problem – zakładamy bowiem, że ono jest połączeniem różnicy i jedności, ale tym samym przejawia się dalej jako coś w świecie, jako przedmiot (dla rozsądku). A tenże rozsądek próbuje wtedy z tej wielości sklecić jedność – wprowadzając to jedno prawoHegel podaje tu przykład prawa powszechnego ciążenia – które nie wyraża niczego więcej niż prawo spadania i obrotu ciał, ale istnieje, gdyż nasz rozsądek wprowadza je by było mu łatwiej. Ale takie prawo jest według seminarzystów „puste”, gdyż nie zawiera w sobie tak naprawdę jakiejkolwiek treści. Wskazuje tylko na to, że coś jest inne niż coś innego – czysta negatywność (okolice 1h28m nagrania). Jeśli prawo jest zbyt ogólne – traci zdolność wyjaśniania zjawiska, z kolei kiedy staje się zbyt szczegółowe, traci tak naprawdę naturę/charakter „prawa” bo odnosi się tylko do jednej rzeczy. Cytat na koniec podrozdziału:

Toteż czyste pojęcie prawa jako powszechnego przyciągania musi być w jego prawdziwym znaczeniu rozumiane w ten sposób, że w nim, jako czymś absolutnie prostymróżnice istniejące w prawie jako takim same znowu wycofują się z prawa i wracają do strony wewnętrznej jako do prostej jedni. Ta prosta jednia jest wewnętrzną koniecznością prawa.

[2. Prawo i siła]

Próbuję zrozumieć wywody Hegla tutaj, ale mi nie idzie. W sensie – mam wrażenie, że wyłożył wszystko na samym początku (wskazując na abstrakcyjny charakter pojęcia siły), zaś potem podając tylko przykłady i rozwijając temat. Seminarzyści mówią, że tutaj omawiane są tak naprawdę nieprzystające do siebie rzeczy – prawo elektryczności, a jego zjawisko – to są dwie niezwiązane/oddzielone od siebie rzeczy. „Prawem elektryczności nie zaświecimy żadnej żarówki, ale wierzymy, że przez te prawo wyrażamy naturę elektryczności” – to dobry cytat od seminarzystów. To my – naturalna świadomość – wprowadzając prawa do zrozumienia siły wprowadza tę „nieprawdziwość”, po czym znów „bierze to na siebie”, wycofuje się, i tworzy się nowa jakość. Ewentualne sprzeczności pochodzą od nas (świadomości)!

[3. Wyjaśnianie]

W seminarium mówią, że to jest najważniejsza zasadniczo część tego rozdziału. Lecimy. Na ile rozumiem, to rozsądek wprowadza do prawa różnicę i nie występuje ona w samym przedmiocie. I ten proces nazywa się wyjaśnianiem (Erklaren). Cytat dłuższy, ale mam wrażenie, że dość istotny.

Taki ruch nazywa się wyjaśnianiem (Erklaren), formułuje się jakieś prawo; od niego odróżnia się jego ogólność samą w sobie, czyli jego podstawę (Grund), jako siłę. Ale o występującej tu różnicy powiada się, że nie jest wcale różnicą, że podstawa ma raczej zupełnie te same właściwości, co prawo. Na przykład takie pojedyncze wydarzenie jak błyskawica ujmuje się jako coś ogólnego, i to ogólne zostaje sformułowane jako prawo elektryczności; następnie wyjaśnienie sprowadza prawo do siły jako do istoty prawa. Siła ta ma znowu taką właściwość, że skoro się uzewnętrznia, występują w niej elektryczności sobie przeciwstawne, które znowu znikają jedna w drugiej, a to znaczy, że siłą ma dokładnie te same właściwości, co prawo. Toteż powiada się, że prawo i siła wcale się od siebie nie różnią. Różnicami są tu: czyste ogólne uzewnętrznianie się, czyli prawo, oraz czysta siła; ale jedno i drugie ma tę samą treść, te same właściwości, a to znaczy, że różnica jako różnica treści, tzn. rzeczy samej, zostaje znowu wycofana.

Sam rozsądek mieli to wyjaśnienie, ale jak pisze filozof – niczego dodatkowego nie wyjaśnia. To właśnie w wyjaśnianiu wprowadzana jest w ogóle jakakolwiek różnica do świata. Różnica nie istnieje w rzeczywistości (świadomość ją wprowadza). Teraz wewnętrzna rzeczywistość staje się prawdą i znajdują się na tym samym poziomie co rzeczywistość. Istotą wyjaśnienia jest właśnie wprowadzenie tej różnicy!

[gamma: Prawo czystej różnicy, świat odwrócony]

Czytam i wychodzi mi tylko tyle, że Hegel opisuje tu dialektyczny proces przechodzenia jednoimienności do wielości i z powrotem. Ale rekapitulując na bazie seminarium. Mamy nasz świat zmysłowych postrzeżeń, mamy świat wewnętrzny (czyli świat uogólnionych praw, które opisują rzeczywistość), ale mamy też świat odwrócony. W tym świecie (a musi on istnieć niejako z definicji – tworzy go ten pierwszy świat nadzmysłowy) istnieje świat, który jest mu całkowicie przeciwstawny. To się dzieje dlatego, że świadomość sobie wytwarza taką dychotomię, aby dojść docelowo do wiedzy, że rzecz może być A jak i nie jest A jednocześnie

[3. Nieskończoność]

Ni w ząb rozumiem 😉

[Rekapitulacja]

 

Linki #14 – koncepcja woli u Nietzschego i Schopenhauera

Pojęcie woli odkrywa dość istotną rolę od mniej więcej połowy XIXw – wraz z wystąpieniem Artura Schopenhauera. Dalej mamy NietzschegoAdlera czy na końcu Viktora Frankla. Dziś podrzucam materiał dotyczący pojęcia woli u tych dwóch pierwszych – https://www.youtube.com/watch?v=cnm1n_qQSRk&ab_channel=AdamJank%2FFundacjaH%2BP

Cytat #18 – Birkart Grellenort o tymże świecie

Andrzeja Sapkowskiego nikomu raczej przedstawiać nie trzeba. O ile o „Wiedźminie” jest/było bardzo głośno, o tyle druga saga autorstwa Sapkowskiego nie jest aż tak znana. A szkoda, bo przedstawia bardzo ciekawą historię, której moim zdaniem najważniejszymi wyróżnikami są charakterystyczne postacie. Jedną z nich jest Birkart Grellenort – czarownik, polimorf i morderca. Dziś jednak pragnę zacytować go z innego powodu – bo wyraża cudownie dążenie, które kierowało sporą rzeszą mistyków, joginów, gnostyków, czarowników i innych poszukiwaczy prawdziwej natury świata.

Co ma mi do zaoferowania ten świat? – podniósł głos. – Co może mi dać? Ten prymitywny świat, w którym wszystko już podzielono, rozkradziono i rozdrapano, w którym już nulle terre sans seigneur? Czym ja tu mogę być? Jaką władzę zdobyć, jaką potęgę? Kanonika katedralnego? Starosty i zarządzcy Wrocławia albo, czym wabi mnie biskup, namiestnika całego Śląska? A choćbym i został biskupem, kardynałem i w końcu papieżem, co to za władza w obecnych czasach? Nawet jeśli uda się zniszczyć husytów, przykład przetrwa, idei unicestwić się nie da. Po husytach, przyjdą inni, spękany gmach Rzymu nigdy nie odzyska struktury niewzruszalnego monolitu. Królowie i książęta padać będą jak kukiełki, bo co to za władza, która można zniweczyć miarką trucizny lub dziesięcioma calami klingi sztyletu. […]

– Marco Polo  – podjął – dotarł do Cathayu. Portugalczycy dopłynęli do Insulas Canarias, do Madery, do Azorów, zbierają się do wyprawy oceanicznej. Wierzą, że tam, za oceanem, w nie odkrytym jeszcze świecie, znajdą bogactwo i prawdziwą władzę. Wierzą w kraj Księdza Jana, w ziemię Mogal, w Ofir i Taprobane, zamierzają tam dotrzeć; by to osiągnąć, nie cofną się przed niczym. Ja też nie zamierzam się cofać. […]

– Czy wiesz – spytała wreszcie – kto był ostatnim, który coś takiego powiedział? Co ciekawe w identycznym kontekście? Szalony poeta i czarownik Abdallah Zahr-ad-Dihn, autor księgi o tytule Al Azif, tytuł to onomatopeiczny zapis odgłosu wydawanego przez nocne owady i upiory. W późniejszych przekładach nazwisko autora strawestowano na Abdul Alhazred, a tytuł zmieniono na Necronomicon. I to się przyjęło.

– Wiem.

– Wiesz więc i to, że Abdul Alhazred przemożnie pragnął przedostać się do syderium, że nie cofał się przed niczym. Był na nawiedzonej przez upiory pustyni Roba el-Khaliyeh, był w Irem, poszukiwał Kadath. Zginął okropną śmiercią w roku 738, w Damaszku, w biały dzień, na oczach wielu świadków rozszarpał go i pożarł straszliwy demon. Nie schładza to twego zapału?

– Nie schładza.

– W takim razie – neufra przewróciła oczami – życzę szczęścia. Dużo, dużo szczęścia.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén