Moje zapiski z podróży po fascynującym świecie ludzkiej myśli i ducha

Tag: platon

Od filozofii do zen i z powrotem – „Kwiat Buddy, palec Kratylosa”

Ten blog jest dziennikiem mojej osobistej wędrówki po świecie ludzkiej myśli. Dokładnie tę samą drogę przeszedł autor książki „Kwiat Buddy, palec Kratylosa”. Z tym tylko, że jest on zawodowym filozofem, a także praktykującym zenistą. Cóż to była za podróż!

Przyznam szczerze, że już nie jestem w stanie sobie przypomnieć, gdzie po raz pierwszy usłyszałem o książce „Kwiat Buddy, palec Kratylosa. Zen a filozofia zachodu”. Wiem za to z całą pewnością, że na mojej liście lektur do przeczytania znajdowała się dość długo. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny (co jest jednocześnie największą wadą tej pozycji) – jest ona potwornie wręcz niedostępna! Nie da się jej zakupić u wydawcy, gdyż strona internetowa tegoż nie działa. Antykwariaty czy też portale aukcyjne milczą. Jedyną nadzieją są biblioteki, ale też rzecz jasna nie wszystkie. Dzięki faktowi, że mam dostęp1 do zasobów biblioteki UW, udało mi się w końcu zdobyć tę pozycję. Co zresztą i też nie było łatwe, gdyż była ona wypożyczona przez ponad pół roku. Kiedy tylko dotarła do mnie informacja o dostępności – tych kilkadziesiąt kilometrów do przejechania nie było naprawdę przeszkodą.

Tyle tytułem wstępu. Przejdźmy zatem do sedna. Sławomir Barć jest doktorem filozofii, ale również praktykującym zen od wielu lat. Dzięki temu otrzymaliśmy książkę, która w bardzo ciekawy sposób próbuje spojrzeć na filozofię zachodnią z perspektywy tej gałęzi buddyzmu. Autor na prawie dwustu stronach przedstawia nie tylko swój obraz myśli Zachodu, ale również drogę, którą owa myśl przeszła. Skontrastowanie jej z filozofią zen (jeśli można posłużyć się tym stwierdzeniem) uwypukla tym bardziej jej „filozofowatość”. Przymiotnik „filozoficzny” znaczy we współczesnej polszczyźnie tyle co „dziwny” lub „nieżyciowy”. Twór oderwany od codzienności i zasadniczo nikomu niepotrzebny. Brzmi znajomo? Sławomir Barć pisze o tym następująco2:

Trudno jest dokładnie określić moment, w którym nastąpiło zatrzaśnięcie drzwi Biblioteki-Labiryntu. Jasne jest jednak, iż błądzimy dzisiaj po niej, właściwie nie mając już nadziei na wyjście. Budowaliśmy ją od samego początku filozofii. Nowożytność usadowiła nas tam na dobre, a po Kancie, Nietzschem  […] nikt niemal nie ma już odwagi powiedzieć, że z gmachu biblioteki jest w ogóle wyjście, a nawet gdyby było, to po cóż się z niej wychylać, gdy tu ciepło i swojsko, a tam… […] Lepiej zostać. Więc pozostało nam, miast zajmować się wielkimi narracjami, albo – jeszcze lepiej – milczącą kontemplacją bytu, zajęcie polegające na analizach porównawczych, w których jeden tekst sytuujemy względem drugiego, na śledzeniu zmian w aparaturze pojęciowej jakiej używają filozofowie, na politycznych kontekstach twórczości filozoficznej, na udziale w kolejnych kongresach i dzieleniu się okruchami pozostałymi po wielkiej uczcie filozoficznej, która była udziałem poprzedników, ale już nie nas. Apetyt nasz jakiś mizerny, dobrze jednak oddaje stan naszego ducha. A wszystko to obleczone w aureolę wyostrzonej świadomości metodologicznej i epistemologicznej. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Pewnie jedno, i drugie.

Parafrazując znane powiedzenie o zespole Metallica można by napisać, że współczesna filozofia zachodnia skończyła się gdzieś na Huserrlu (no może na Heideggerze). Niejako z boku, od czasu filozofów podejrzeń i potem poprzez „techników” (speców od języka, logiki, filozofii analitycznej czy kolejnych mutacji pre- i post- strukturalizmu i modernizmu) doszliśmy do momentu, w którym nie patrzymy na gwiazdy i galaktyki, tylko nieprzerwanie polerujemy zwierciadła teleskopu. Zgubiliśmy się w słowach i dyskursie, które zastąpiły nam autentyczne dociekania filozoficzne. Tak odczytuję pierwsze rozdziały książki, choć to dopiero początek zarzutów ze strony autora.

Oto bowiem w kontraście z myślą zen dochodzimy do myśli, którą wyraził w ostatnich dziesięcioleciach nie kto inny, jak Pierre Hadot. Filozofia powinna być sposobem na życie, sposobem na stawanie się lepszym człowiekiem i na pomocy innym w tym samym. Nie sztuką dla sztuki! Zen z całą pewnością takową sztuką nie jest. Jest aż do bólu praktyczny. I prosty. Oto poduszka. Tak siedzimy. Do boju! Jakże ostry kontrast pojawia się przed nami, gdy obok mnicha w zazen postawimy akademicką filozofię. Już nawet pomińmy gronostaje i rozbudowaną tytulaturę. O samą treść chodzi3:

Nasze teorie nie zmieniają nas samych. [podkr. autora] To najbardziej krytyczna uwaga jaką pod adresem naszych teoretycznych aktywności możemy uczynić. To dwa niemal hermetyczne względem siebie obszary. To wielkie oskarżenie pod adresem wiedzy zachodniej: technicznej, naskórkowej, nie przetrawionej, nie przepuszczonej przez ciało i umysł. Powiedzmy wprost: to, iż wiedza jaką zdobywa człowiek Zachodu nie zmienia istotnie nic w jego „duchu”, działaniu, nie wpływa na zmianę postaw moralnych w stopniu znaczącym, jest najpoważniejszym – moim zdaniem – zarzutem jaki można jej postawić. Wiedza, która nie zmieni mojego ego, mojego stosunku do innych i do siebie, nie uczyni ze mnie lepszego człowieka, jest wiedzą papierową, można ją jak papier zemleć i wrzucić do kosza. [podkr. autora]

Przyczyną powyższego jest wspomniane ego. Nie w rozumieniu Freuda, ale potocznym – jako naszego „czegoś”, z czym się utożsamiamy. Co wyróżnia nas od innych. Co wprowadza permanentny dla myśli zachodniej dualizm. Podmiot i przedmiot. Ja i ty. Człowiek i Bóg. Zawsze ta diada, od czasu do czasu poddawana próbie przełamania przez mędrców z Zachodu. Autor poświęca sporej części z nich oddzielne rozdziały (bądź też kilka). Mistrz EckhartBergsonNietzschePlaton czy Husserl (plus szereg innych) próbowali przełamać monopol owego dualizmu. Próbowali zobaczyć to, co mistrzowie zen wiedzą od stuleci. Dwa cytaty, które zapadły mi najbardziej w pamięć4:

Empirycy, tak wydawałoby się naturalnie usytuowani po stronie metafizyki realistycznej, też ulegają (w różnym stopniu) cudownej pokusie okrążania bytu, dodania sobie drogi do niego. W ogóle filozofia ma w sobie zawartą okrężność, jakby wejście na najkrótszą lub najprostszą drogę było mało atrakcyjne. Drogą okrężną do celu – tak można by ująć wysiłek filozoficzny, próbujący dotrzeć i ogarnąć to, co dane. Zachód próbuje od razu zapełnić dom meblami. Tu krzesła, tam stół. Tu szafa, tam półka. Tu łóżko tam lampa. To samo robimy z własnym ego. Szukamy w nim jakichś punktów stałych, dających poczucie, iż jesteśmy substancjalni, że coś nas zamieszkuje. I tak pojawia się wiara w ciało, duszę, nieśmiertelność jednego lub drugiego elementu, a może i obu naraz? Szukamy usilnie czegoś, co nada nam samym tożsamości, samotożsamości. A jak już znajdziemy, to okopujemy się w tym i zaczynamy bać, iż można by ów teren nazwany Ja stracić. Tracimy życie na obmyślaniu strategii przetrwania, na najlepszym zabezpieczeniu tego, co uważamy za naszego ego, a nie widzimy, iż nie ma czego tracić i nie ma czego zyskiwać.

[…]

Ja jestem najmądrzejszy, ja jestem najpiękniejszy, ja jestem najbogatszy – nie różnią się niczym od ich negacji. Ten, kto mówi i postrzega siebie jako najgłupszego, najbrzydszego i najbiedniejszego wznosi swoje ego do tego samego poziomu, co ten który ego afirmuje nadając mu pozytywnych określeń. Oto proszę jaki jestem skrzywdzony przez świat! Oto proszę – jaki jestem głupi i odstręczający! Ego, ego, ego. We wszystkich przypadkach ego gra pierwsze skrzypce. […] Jest z tym dokładnie tak jak z powiedzeniem, iż nie ważne jak o tobie mówią, byleby tylko mówili. Ego musi być na fali, musi tańczyć swój taniec. A tu przychodzi Johannes Eckhart i mówi: dosyć, stop. Po cóż cały ten spektakl? Przychodzi Budda Siakjamuni i mówi: stop.

Czy istnieje dla nas ratunek? Może zostawmy już filozofię, ale czy istnieje ratunek dla nas jako ludzi na zachodniej myśli chowanych? Kończąc książkę miałem odczucie, że tak. Choćby sam fakt, że możemy dziś zgłębiać filozofie z innych kręgów kulturowych, daje nam szerszy zestaw narzędzi naprawczych. Może tam gdzie dualizm i ratio zawiodły, spojrzenie z zupełnie innego punktu pomoże rozwiązać choć część problemów nowoczesnego człowieka5?

Nas, ludzi Zachodu jakiś demon wrzuca w działanie – tak teoretyczne jak i praktyczne. Mamy jakąś niestrudzenie odradzającą się potrzebę wyjaśniania, definiowania, tworzenia teorii, produkowania i zostawiania po sobie obiektów materialnych, itd., itp. A jakby tak zatrzymać się i spokojnie zapytać – po co to wszystko? Jakie otchłanie ego są odpowiedzialne za tę monstrualną produkcję? Człowiek Zachodu jest ogarnięty też obsesją sensu. Oczywiście, jak niemal wszystko w tej tradycji ma to swoją drugą stronę – bezsens. Prawda-fałsz. Dobro-zło. […] Uwielbiamy takie opozycje, dopiero gdy się w nich zanurzamy czujemy, że żyjemy. Dualność – oto nasz żywioł. Historia i sens. Sens historii. Historyczność sensu. To tematy na naszą miarę. W przecież oprócz tego jest jeszcze milczenie, bezruch, cisza, kontemplacja, łzy, śmiech. Wschód daje nam możność zobaczenia naszego życia w innym świetle. Jedno nie musi wykluczać drugiego. Mogą się wzbogacać nawzajem.

Kończąc tę recenzję-nierecenzję, chciałbym użyć słów autora, który podsumował w ten sposób wszystkie omawiane powyżej zagadnienia. Zen bowiem ma charakter praktyczny (stąd też liczne porównania z równie przyziemnym i pragmatycznym stoicyzmem), ma na celu przemianę ludzi i wyzwolenie ich od cierpienia. Ale nie tylko mnie. Czy innego praktykującego. Wszystkich.

Bo filozofowanie w najgłębszym znaczeniu to nie tylko i nie przede wszystkim budowanie modeli teoretycznych, ale pewien sposób życia. [podkr. autora] To ręka, którą wyciągam do drugiego człowieka, a która może – jak wiemy – uratować czyjeś życie, lub po prostu pomóc drugiemu człowiekowi, ale też może uderzyć i zabić. To też jest filozofia. Widzialne i niewidzialne stają się tu jednością.


 

Ancient Symphosium from Wikimedia

Platońska „Uczta” w tłumaczeniu Witwickiego

Trudno byłoby wyobrazić sobie jakąkolwiek listę dzieł filozoficznych, na której zabrakłoby „Uczty” Platona. Utwór to wręcz posągowy – budzący zachwyt czytelników od tysięcy lat. I słusznie! Platon bowiem wielkim filozofem był! Nic dziwnego zatem, że w ramach czegoś trochę luźniejszego, nie mogło tego utworu zabraknąć w moim „Czytaniu Klasyków”.

Wstęp do wstępu

Zanim przejdę do meritum, muszę niestety rozpocząć od szeregu uwag wstępnych. „Uczta” jest dziełem naprawdę wielkim – doczekała się też tym samym szeregu translacji na nasz język ojczysty. Najbardziej klasycznym jest rzecz jasna tłumaczenie Władysława Witwickiego. To właśnie przekłady Witwickiego były tymi, z którymi rozpocząłem swoją przygodę z platonizmem, dobrze ponad dwadzieścia lat temu.  Zasadniczo nie jest to nic dziwnego – na przełomie wieków w mojej miejskiej bibliotece nie było po prostu innych. Fakt, same dialogi Platona nie są przedmiotem ciągle ponawianych przekładów. Aczkolwiek w przypadku „Uczty” mamy do czynienia z ciekawą sytuacją. Dzieło to bowiem, doczekało się szeregu tłumaczeń, z których każde ma zupełnie inny charakter. Nie za bardzo widzę sens, aby enumeratywnie wyliczać  charakterystyki każdego z nich. Zainteresowanym polecam przeczytać ciekawe podsumowanie dotyczącego tego zagadnienia, które można znaleźć na stronach „Kultury Liberalnej”.

Zamiast wstępu właściwego

Dialogi Platona zaczynają się różnie. Czasem jesteśmy wrzuceni w ich treść in medias res, zaś czasem scena i aktorzy na niej szkicowani są bardzo długimi (w sensie czasu trwania) pociągnięciami pędzla. Tak właśnie jest w przypadku „Uczty”. By nie przysnąć po kilku pierwszych stronach, dobrze jest rozpocząć lekturę od doskonałego wstępu, napisanego przez Władysława Witwickiego. Wstępu dość długiego6, aczkolwiek idealnie wprowadzającemu w nastrój wydarzenia, które Platon będzie nam opisywał. Niczym przedniej jakości wino, sugeruję zarezerwować sobie dla lektury trochę więcej czasu. Niczym nie zmąconego, a i w sumie kieliszek dobrego cabernet z pewnością nie zaszkodzi. Nie odmówię sobie w tym miejscu cytatu z owego wstępu, który bardzo sugestywnie odmalowuje scenę, w której będziemy się poruszać.

Towarzystwo inteligencji ateńskiej zeszło się wieczorem w roku 416 przed Chr. i rozmawia po kolacji o rzeczach mądrych. Bawią się. Chwilami puste, dziecinne prawie żarty, chwilami bajka i mit, to znowu rozkoszna gra słów wieloznacznych i gra na trudnym instrumencie dobrej mowy, chwilami zachwyty myślowe i słowa oderwanych objawień, to znowu apoteoza człowieka, pana nad sobą i pana nad otoczeniem. To wszystko na tle rozmowy o Erosie. Kobiet nie ma, a jest nastrój kwiatów w powietrzu; drewnianych uczonych nie ma, a jest atmosfera jasnej, prostej, a bystrej myśli, niby blask jasnych oczu Pallady; jest rozkosz myślenia pojęciami ogólnymi, niby stąpanie po szczytach tam, gdzie obłoki blisko, a niżej gaje róż.

Jeśli chodzi o samą treść dialogu, to na dobre rozpoczyna się on w księdze V (od podania tematu dyskusji), a pierwsze wystąpienie dotyczące Erosa autorstwa Fajdrosa rozpoczyna się w księdze VI.

Miłość jako transakcja, choć w wysokich rejestrach – Fajdros

Fajdros to młody człowiek – choć raczej niewielkiego rozumu jak i statusu majątkowego. Tak naprawdę jego wystąpienie dotyczące Erosa jest wyłącznie wstępem dla mającego przemawiać po nim Pauzaniasza. Sama wypowiedź Fajdrosa jest dość krótka, a do tego dość prosta, by wręcz nie powiedzieć – prostacka. Sprowadza on miłość do prostego „strażnika porządku”, gdzie to wizja utraty twarzy przed ulubieńcem, ma być podstawą dla szczęśliwego tworzenia społeczeństw. Transakcyjny charakter tego podejścia wręcz bije po oczach (VI E):

Więc, gdyby to można by było stworzyć państwo lub wojsko złożone z miłośników i oblubieńców, z pewnością nie znaleźliby lepszego pierwiastka porządku społecznego, jak wzajemne powstrzymywanie się od postępków złych, chęć odznaczenia się w oczach drugiego i współzawodnictwo wzajemne. Tacy, choćby ich mało było, zwyciężyliby powiem, cały świat. Bo mężczyzna, który kocha, raczej zniósłby, żeby go wszyscy inni, niż żeby go oblubieńcy widzieli, jak szeregi opuszcza albo broń rzuca;

Nieciekawy to obraz miłości. Co więcej, Fajdros próbuje podeprzeć swoją argumentację wzniosłym tonem, przywołując przykłady tejże z mitów. Brzmiałoby to może nie tak źle, gdyby tylko na tym poprzestał. Aczkolwiek na sam koniec swej przemowy, „wrzuca” taki oto fragment (VII B):

Ale bogowie istotnie najwięcej czczą tę dzielność, która się w miłości objawia, i doprawdy więcej się dziwią i podziwiają, i nagradzają [wyróżnienie moje] gdy oblubieniec miłośnika kocha, niż gdy miłośnik oblubieńca. Bo miłośnik ma w sobie raczej coś boskiego, aniżeli ulubieńcy; bóg w nim przecież mieszka.

Ostatnie zdanie to ciekawy wątek, który był dość szeroko rozpowszechniony w starożytności, nawiąże też do niego za chwilę Pauzaniasz. Moją uwagę tutaj zwrócił jednakże aspekt nagradzania miłości przez bogów – nagradzania miłośnika. Znów to transakcyjne podejście do miłości!

Pauzaniasz – oddawanie się innym jako cnota

Drugi z mówców to Pauzaniasz – sofista. Słychać w jego wypowiedzi retoryczny sznyt i umiejętność czarowania słuchaczy. Zaczyna od jasnego wskazania, iż należy pierwej ustalić, o którym to Erosie mówimy. Albowiem tak jak i Afrodyty (do której to orszaku Eros miał należeć) mamy dwie7, tak też i dwóch Erosów. Zanim jednak pociągnie dalej ten wątek, sofista niejako „od siebie” dodaje następującą wypowiedź (VIII E).

Bo z każdą czynnością tak się rzeczy mają: sama przez się nie jest żadna ani zła, ani dobra. Ot jak to, co my teraz robimy; człowiek pije, śpiewa, rozmawia; to, samo przez się, nie jest jeszcze piękne. Będzie takim dopiero zależnie od tego, jak my to robić będziemy. Bo dobrze i pięknie zrobiona rzecz dobrą się staje; niedobrze zrobiona jest złą.

W tym momencie jak mniemam, siedzący kilka miejsc dalej Sokrates pewnie się zagotował w środku. Wszak wychodzi z tego, że dobrze (zgodnie z zasadami sztuki) popełnione morderstwo, jest czymś dobrym i pięknym! Wyborne! Choć ta wypowiedź wygląda jak przerywnik reklamowy (w końcu Pauzaniasz jako sofista zarabiał na odwracaniu kota ogonem8), nasz mówca wróci do niej w dalszej części dialogu.

Wróćmy jednak do naszego ErosaPauzaniasz kontynuuje wątek dualizmu pochodzenia Afrodytytym samym tworząc obraz dwóch różnych Erosów. Jednego wszetecznego, co jeno za ciałami goni. Drugi zaś – niebiański – skupia się na pierwiastku męskim. Obraz to może i ciekawy, ale znów spod powierzchni wychyla łeb hydra transakcyjności, gdy sofista twierdzi (181 VIII E).

I powinno by istnieć prawo zakazujące kochania nieletnich, żeby człowiek na niepewne tylu trudów nie tracił [podkr. moje]. Bo z takiego chłopaka nie wiadomo jeszcze, co będzie; coś nędznego czy coś dzielnego na duszy i ciele.

Niesmak te słowa pozostawiają na języku. Pauzaniasz jakby tego świadom, odwraca uwagę słuchaczy omawiając zwyczaje najróżniejszych nacji w tej dziedzinie, aby dojść do rozwinięcia myśli, którą rozpoczął Fajdros. Otóż w przypadku zakochania, występuje coś na kształt szaleństwa. Ba! Jest to szaleństwo, które miłośnikowi uchodzi na sucho, niezależnie czego by nie dokonał. Najtrafniej słychać to w następującym fragmencie (183 B-C).

Co więcej, powiadają, że kiedy taki [zakochany – przyp. mój] nawet przysięgnie i złamie przysięgę, bogowie mu przebaczą, a innemu nie. Bo powiadają, że przysięga w miłości nie obowiązuje. Tak to i bogowie, i ludzie na wszystko pozwalają temu, który kocha; tak przynajmniej prawo mówi tutejsze. I stąd można by wnosić, że w tym tutaj państwie uchodzi za zupełnie piękną rzecz i kochanie, i łączenie się węzłami przyjaźni z miłośnikami.

Wracamy następnie do wątku, o którym pisałem powyżej – czynów dobrych, gdy są robione dobrze i vice versa. Miłowanie – twierdzi Pauzaniasz – jest czymś dobrym gdy miłuje się osoby dobre, zaś jest czymś złym, gdy miłuje się osoby złe. Złe – czyli takie, którymi powoduje Eros rozpustny, co jeno dobrem i widokiem ciała się zaspokaja, które to rzeczy są niestałe i zmienne. Budując na tym, nasz sofista rozbudowuje to porównanie, aby wykazać, że i miłowanie za pieniądze czy zaszczyty nie jest czymś dobrym. Są to bowiem rzeczy niestałe i zmienne, tedy i miłość na nich budowana nie może być czymś dobrym. Jedyną przyczyną, dla której można się miłośnikowi oddawać jest cnota (184 XI).

I jest u nas rzeczywiście taki pogląd przyjęty, że gdy się ktoś oddaje drugiemu, bo wierzy, że się za jego sprawą stanie lepszym, mądrzejszym czy dzielniejszym w jakim innym kierunku, wówczas taka dobrowolna niewola ani nie uwłacza nikomu, ani za podłe nie uchodzi pochlebstwo.

Transakcyjne, ale jakże szlachetne. Przypomina to trochę Arystotelesa, wraz z jego koncepcją przyjaźni jako wspólnego dążenia do rozwoju cnoty.

Eryksimachos, czyli kołysanka

Pauzaniasz zakończył mocnym akcentem – wskazując, że miłość jest metodą na budowanie cnoty. Nie rozwija tego rzecz jasna, a sprytnie zatrzymuje się w miejscu, gdzie jego przemowa brzmi wzniośle i mądrze. Następnie, jako przerywnik przed wypowiedzią Arystofanesa, na scenę przepycha się Eryksimachos. Stary dziadyga, moralista i nudziarz niemożliwy. Witwicki tak go przedstawia, ale i bez tego czytelnik ma wrażenie, że nagle przeniósł się w akademickie ławy, aby słuchać porywającego (tylko dla prowadzącego) wykładu, o rozmnażaniu muszek owocówek. Szczerze? Szkoda mi klawiatury na pisanie tutaj czegokolwiek.

Arystofanes, czyli dawca mitu

Następnym mówcą jest Arystofanes – pisarz i głowa znacznie tęższa od poprzednika. Aczkolwiek jego wypowiedź tak naprawdę nie ma charakteru stricte filozoficznego, opowiada za to mit o dwóch połówkach. Znany powszechnie więc i nie ma go co tutaj ponownie przytaczać. Ma charakter bardziej wprowadzający do ostatniego z mówców – Agatona, organizatora i gospodarza całej imprezy.

Agaton, czyli back to the basics

Agaton jako orator i pisarz, na samym początku swej przemowy przywraca towarzystwo do porządku. Otóż mieli bowiem chwalić Erosa, a nie jego dary czy miłość jako taką! No i niestety – poszły konie po betonie. Agaton swą przemowę zamienia w jeden wielki pean na cześć Erosa, gdzie przydaje mu takie własności jak dzielność, młodość, delikatność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo, mądrość i gdyby go Platon w karby dialogu nie wziął, to i cały słownik cnót byśmy z Agatonem przerobili. Choć w sumie i przerobiliśmy, bo swoją wypowiedź kończy czymś na kształt hymnu, gdzie ponownie wszystkie piękne cechy Erosa przedstawia. Mowa to może piękna, słuchacze oczarowani, ale jakoś i treści w niej niewiele, jak i mądrość się jakby gdzieś po drodze zgubiła. Witwicki cierpko to komentuje i ja się z nim zgadzam. Choć ma to swój ukryty cel. Oto bowiem na scenę wchodzi Sokrates.

Sokrates – człowiek prosty

Naczelny satyr Aten nie bawi się w subtelności i od razu atakuje wytaczając najcięższe możliwe działa. Po to była przemowa Agatona, aby Sokrates mógł uruchomić opcję nuklearną (XX 198 D).

Bo cóż? Ja jestem człowiek prosty. Toteż mi się wydawało, że kiedy się cokolwiek chwali, trzeba o tym prawdę powiedzieć i koniec. Potem z tego wybrać rzeczy najpiękniejsze i podać w możliwie odpowiednim porządku. I bardzom był nawet z tego dumny, że będę dobrze mówił, bo prawdę znam. A to, widać, nie był właściwy sposób chwalenia; tu trzeba, jak uważam, tyle pięknych i wielkich rzeczy przylepić danemu przedmiotowi, ile tylko można, a wszystko jedno, czy on taki jest naprawdę, czy nie. Choćby nawet było inaczej, to nic nie szkodzi.

„Zaorane”, jak to się podobno dziś mówi. Słuchacze się krygują, że jak to, gdzież to – mówże Sokratesie jak jest naprawdę. Ten zatem bierze się do dzieła, aczkolwiek wpierw nie odmawia sobie jeszcze włożenia szpilki Agatonowi, którego wypytuje o tegoż rozumienie Erosa. W elenktycznym9 procesie Agaton nie ma innego wyjścia jak przyznać, że proces kochania zakłada brak rzeczy, którą kochamy. Sokrates podsumowuje to w taki sposób (XX 200 E):

Więc i w tym wypadku, i w każdym innym, kto tylko pragnie, ten zawsze pragnie tego, co jeszcze nie istnieje, czego jeszcze nie ma, czego nie posiada, pragnie być takim, jakim jeszcze nie jest, pragnie tego, czego mu brak; taki, mniej więcej, jest przedmiot każdego pragnienia, miłości?

Tutaj od razu można się sprzeciwić, że Sokrates trochę żongluje słowami, niczym rasowy sofista. Miłość może też być pragnieniem utrzymania stanu obecnego, czegoś, co już posiadam. Jeśli kocham swoją umiejętność gry na pianinie, to raczej nikt mi jej nie zabierze, chyba że przydarzy się jakiś wypadek (dostanę w łeb patelnią dla przykładu). Tym samym kocham i jednocześnie posiadam, ale też kocham i zakładam że nie przestanę tej rzeczy posiadać. Nasz myśliciel ukazuje ten aspekt jako logiczną koniugację, a powinna być w użyciu alternatywa.

Drugim aspektem wypowiedzi Sokratesa jest nadbudowa na pierwszej – skoro kochamy coś, czego nie mamy, tedy skoro pożądamy rzeczy dobrych (i pięknych zarazem – jak to w Grecji starożytnej utrzymywano), to i Eros nie może obecnie być pięknym, ani dobrym. Konotacja dość obrazoburcza, na co Agaton10 słusznie się oburza, ale nie potrafi znaleźć dobrej intelektualnie odpowiedzi. Ten problem wyjaśni sam Sokrates w dalszej części dialogu.

Sokrates jako uczniak – Diotyma

Sokrates zdaje sobie sprawę, że trochę przejechał się po gospodarzu i reszcie uczestników spotkania. Tedy by rozładować atmosferę, przywołuje sytuację, w której sam był strofowanym uczniakiem bez wiedzy i zrozumienia. Nauczycielką filozofa była w przedmiocie miłości Diotyma z Mantinei11– reprezentująca mistyczny aspekt myśli Platona. Diotyma przemawia tak naprawdę słowami autora – jest to zresztą kulminacyjny moment całego dialogu. Cóż zatem mówi nam jego autor12?

Problem, na którym wyłożył się Agaton nie jest binarny. Jeżeli Eros miałby nie być piękny/dobry, to absolutnie nie znaczy, że od razu jest brzydki! Jest czymś pośrodku – na co Sokrates ochoczo przystaje. Wychodząc z tego założenia, oraz wracając do wspomnianej powyżej koncepcji braku, nauczycielka Sokratesa dochodzi do wniosku, że Eros jest czymś pomiędzy. Ani bogaty, ani biedny. Ani piękny, ani brzydki. Ani mądry, ani głupi. Ba! Nawet bogiem w pełni nie jest, a czymś jeno pośrednim i w tym byciu pośrednikiem właśnie między sacrum, a profanum leży cała jego rola. Diotyma mówi o tym bardzo wyraźnie (202 XXIII E):

On jest tłumaczem pomiędzy bogami a ludźmi: on od ludzi bogom ofiary i modlitwy zanosi, a od bogów przynosi ludziom rozkazy i łaski, a będąc pośrodku pomiędzy jednym i drugim światem, wypełnia przepaść między nimi i sprawia, że się to wszystko razem jakoś trzyma.

Wiemy już co robi – pytanie – skąd się wziął? Diotyma i na to ma odpowiedź w formie mitu – opisując jak to Eros jest dzieckiem poczętym przez Dostatek Biedę (oj, gruba to impreza była…). Mit cytowany przez filozofkę jest fajny i służy uprawomocnieniu twierdzenia, że Eros jest zawsze kimś pośrodku. Budując na tym, dochodzimy do jednej z najważniejszych myśli w całym dialogu – o „stadium środka” jeśli chodzi o mądrość, a także o samej naturze naturze Erosa (204 XXIV B):

– Moja Diotymo – powiadam – a któż się w takim razie zajmuje filozofią, jeżeli mądry nie, a głupi także nie?
– To – powiada – nawet i dziecko zrozumie, że ci, którzy są czymś pośrednim pomiędzy jednymi i drugimi. Do tych i Eros należy. Bo mądrość to rzecz niezaprzeczalnie piękna, a Eros to miłość tego, co piękne; przeto musi Eros być miłośnikiem mądrości, filozofem, a filozofem będąc, pośrodku jest pomiędzy mądrością i głupotą. I temu też winno jego pochodzenie. Bo ojciec jego mądry jest i bogaty, a matka niemądra i biedna. […] Z tego, co mówisz, uważam, żeś brał za Erosa przedmiot miłości, a nie miłość samą. I dlatego ci się Eros taki cudny wydawał. Tak, przedmiot miłości jest naprawdę piękny, subtelny, skończony i doskonały. Ale to, co kocha, wygląda inaczej, o tak, jakem ci powiedziała.

Cudowne połączenie wszystkich wątków, które miały miejsce do tej pory w dialogu. Kapłanka jasno pokazuje, że każdy z przemawiających nie trafił do końca w sedno, myląc przyczynę ze skutkiem, podmiot z przedmiotem. Platon odkrywa w tym miejscu swoją naukę o ideach – to one są przedmiotem miłości, wiedzy i poznania – natomiast my, mierne zlepki hyle13, jeno pośrednim podmiotem, który próbuje powrócić do wiedzy14 o rzeczach doskonałych.

Przebywamy w wysokich rejestrach, a rozmówczyni Sokratesa zamierza tylko bardziej mieszać w swym kapłańskim kotle. Od bowiem piękna, którego Eros pragnie, przechodzi rzecz jasna do tego, z czym go starożytni utożsamiali – dobra. Czym z kolei jest dobro, albo też co z niego wynika? (204 XXIV A,C)

[Diotyma] – A jakże będzie takiemu, który posiędzie dobro?
– Tu już – powiadam – łatwiej znajdę odpowiedź: będzie szczęśliwy.
– Naturalnie, bo szczęście polega na posiadaniu dobra i całkiem już nie potrzeba pytać, po co ktoś chce być szczęśliwy; owszem, odpowiedź jest już, zdaje się, skończona.
– Słusznie mówisz – powiadam.
– A to chcenie, ten popęd, ta miłość, uważasz, że jest wspólna wszystkim ludziom; uważasz, że wszyscy chcą zawsze dobro posiadać, i to jest miłość powszechna, czy jak mówisz?
– Tak, mówię, że to wspólne wszystkim.
[…]
– Otóż podobnie i z Erosem. W najgłówniejszym znaczeniu jest to wszelkiego rodzaju dążenie do dobra i do szczęścia. Najpotężniejsza to i najbardziej zwodnicza miłość.
[…]
– A zatem w ogóle, przedmiotem miłości jest wieczne posiadanie dobra.
– Świętą prawdę mówisz – powiedziałem.

Cel życia wyłożony niczym kozie na miedzy. Miłość jako dążenie do dobra i szczęścia. Definicja bardzo pojemna, wręcz aż za bardzo. Zauważyć bowiem trzeba, że przecież „dobro” i „szczęście” to terminy podstawowe – każdy z nich podstawić sobie może pod nie, co tylko pasuje. Rzecz jasna, Platon rozumie przez nie dążenie do wiedzy i kontemplacji (theoria) odwiecznej Prawdy w formie Idei. Jego uczeń – Arystoteles – dorzucił tutaj już tylko racjonalny aspekt ludzkiej myśliEpikurDiogenes czy później stoicy – mieli swoje pomysły co tym dobrem i szczęściem jest. Dzięki pojemności tej definicji, nie było też problemu, aby myśl Platona i potem neo-platońską tak szeroko zinternalizowała myśl chrześcijańska. Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

Nie koniec jednakże wywodu Diotymy! Moim zdaniem, po jakże wzniosłych słowach kobiety, mamy zabawne intermezzo, gdzie Sokrates wyraża opinię potencjalnego czytelnika dialogu. (206 XXV B):

– […] jakie zabiegi i wysiłki zasługują na nazwę miłości? Jaka to robota? Umiałbyś powiedzieć?
– Moja Diotymo, ręczę ci, że gdybym sam umiał, nie dziwiłbym się wtedy tak twojej mądrości i nie chodziłbym do ciebie uczyć się tego wszystkiego.
– Czekaj – powiada – ja ci powiem. Jest to zapładnianie tego, co piękne, zarówno co do ciała jak i co do duszy.
– To brzmi tak tajemniczo, jak wyrocznia, i nic z tego nie rozumiem.

Śmiechłem – że tak po nowopolsku napiszę. A na dowód mam zdjęcie własnego egzemplarza dialogu.

Fakt, za tą koncepcją skrywa się jeszcze bardziej szczegółowe przybliżenie filozofii Platona. Ludzie (choć nie tylko, bo zwierzęta dzielą z nami pewną część tego popędu), pragną piękna/dobra, które mają to prowadzić do szczęścia. To już ustaliliśmy. Jednakże skoro mówimy o szczęściu – to najlepiej by było, aby było ono wieczne. Szczęście na pięć minut to nie jest produkt, który się sprzeda. Pragniemy wiecznego spełnienia i satysfakcji. Tym samym Diotyma wskazuje na „zapładnianie”, jako sposób na doświadczenie tegoż szczęścia na wieki. Przenoszenie go na kolejne pokolenia. (XXVI 207 D):

Bo tutaj, w tych wypadkach, podobnie jak i tam, natura śmiertelna szuka sobie wiekuistego bytu i nieśmiertelności. A znaleźć ją może tylko na tej jednej drodze, że zostawia inną jednostkę młodą na miejsce starej. Przecież taki sam proces sprawia, że każda poszczególna istota żyje i jest, jak się to mówi, jedna i ta sama;

Bardzo szerokie pole do interpretacji się nam otwiera. Bo przecież na tym polega robota filozofa, aby właśnie dusze inne zapładniać do lepszego życia i zmiany15. Ale i też pobrzmiewa trochę anamneza oraz cała platońska nauka o ideach. To w wysokim rejestrze. Niestety, większość ludzi źle (z braku wiedzy rzecz jasna) interpretuje tę zasadę. Skupiają się na mało istotnych rzeczach, jak sława czy chwała. Owszem, może i ludzie będą o nas mówić i pamiętać, ale nie w tym rzecz leży. Inni z kolei, kierują się w stronę kobiet (tak, wiem, dziaderstwo pełną gębą), aby poprzez dzieci zmierzać  ku nieśmiertelności. Najwyższą jednakże rzeczą jest dążenie do wspomnianego „zapładniania dusz”. Diotyma mówi o tym tak. (XXVII 209 )

Ale są też tacy – powiada – co wolą zapładniać dusze, tacy, których dusze jeszcze bardziej są pełne nasienia, aniżeli ciała: nasienia, które się w duszy rodzić winno i w dusze ludzkie trafiać. A cóż się winno rodzić w duszy? Rozum i wszelkie inne dzielności. […] A największy rozum – powiada – to ten, który powinien państwem i domem rządzić, a któremu na imię panowanie nad sobą i sprawiedliwość. Więc kto tego nasienia od młodości jest pełen, ten coś boskiego ma w duszy.

Jednostka pełna tegoż właśnie „duchowego nasienia”, przyjemność znaleźć może największą tylko w fakcie znalezienia innej duszy, którą może zapłodnić. Ku chwale, cnocie i dobru. Dochodzimy w tym momencie do kulminacyjnej części wypowiedzi Diotymy. Przedstawi ona bowiem „plan na życie”, choć sama powątpiewa trochę, czy Sokrates w pełni jest w stanie pojąć jej nauczanie. Cały podrozdział XXVIII to krok po kroku opisane stopnie, jakie człowiek przechodzi w drodze miłości do wiedzy, piękna, dobra i szczęścia.

  • pierwej widzimy piękno w konkretnych ciałach fizycznych
  •  po czasie człowiek widzi, że piękno można znaleźć nie tylko w jednej postaci, ale w wielu innych. Jest tyle różnych ciał, które uznać należy za piękne
  • z piękna cielesnego, w toku rozwoju – człowiek zaczyna bardziej doceniać piękno ukryte w duszy
  • piękno owej duszy przejawia się w czynach i prawach – nie jest przynależne znów tej jednej konkretnej duszy, ale znaleźć można je w wielu miejscach
  • ostatnim krokiem jest piękno nauk

To jeno dopiero początek! Albo i prawie koniec – zależy jak patrzeć. W tym bowiem momencie, otwiera się przed człowiekiem prawdziwy świat. Cytat, cytat na gwałt potrzebny! (XXIX 211 B-E)

Otwiera się przed nim to, do czego szły wszystkie jego trudy poprzednie; on ogląda piękno wieczne, które nie powstaje i nie ginie, i nie rozwija się ani nie więdnie, ani nie jest z jednej strony piękne, a z drugiej szpetne, ani raz tylko takie, a drugi raz odmienne, ani takie w porównaniu z czymkolwiek, a z czym innym inne, ani też dla jednego piękne, a dla drugiego szpetne. I nie ukaże mu się piękno niby twarz albo ręce jakie, lub jakakolwiek cząstka cielesna, ani jako słowo, ni wiedza jakakolwiek, ani jako cecha jakiegoś, powiedzmy, stworzenia, ni ziemi, ni nieba, ani czegokolwiek innego, tylko piękno samo w sobie, niezmienne i wieczne, a wszystkie inne przedmioty piękne uczestniczą w nim jakoś w ten sposób, że podczas gdy same powstają i giną, ono ani się pełniejszym nie staje, ani uboższym, ani go żadna w ogóle zmiana nie dotyka.

Mistycyzm? Bóg? Misteria? Tutaj automatycznie zmierza moje myślenie, na pewno nie w stronę bezosobowej Idei. Ale to tylko moje odczytanie. Platon zresztą nie zwalnia tempa i wkłada w usta Diotymy jasne wartościowanie.

Na tym szczeblu życia, Sokratesie miły – mówiła niewiasta z Wieszczego Grodu w obcym kraju – na tym szczeblu dopiero życie jest coś warte: wtedy, gdy człowiek piękno samo w sobie ogląda. […] Czy nie uważasz, że dopiero wtedy, gdy ogląda piękno samo i ma je czym oglądać, potrafi tworzyć nie tylko pozory dzielności, bo on nie z pozorami obcuje, ale dzielność rzeczywistą, bo on dotyka tego, co naprawdę jest rzeczywiste. A skoro płodzi dzielność rzeczywistą i rozwija, kochankiem bogów się staje, i jeśli komu wolno marzyć o nieśmiertelności, to jemu wolno.

Tłumacz umieścił w tym miejscu piękny komentarz, który wyraża doskonale nastrój po tejże przemowie. Rola wieszczki się bowiem kończy – kończy się również wykład nauk Platona. Pewnie nie da się tego odczuć podczas czytania powyższych słów, ale musisz mi – Drog_ Czytelni_ uwierzyć – kołacze się po duszy katharsis gdy zapada ostateczna kropka wypowiedzi kapłanki.

Ku końcowi

Napięcie w dialogu staje się nie do wytrzymania i domaga się rozładowania. Autor dialogu czyni to bardzo prosto – niczym Deus ex machina – na scenę chwiejnym krokiem wkracza Alkibiades (dosłownie i w przenośni). Postać historyczna, ciekawa i pełna życia (choć w tym momencie trochę więcej niż pijana). Rolę do odegrania ma dwojaką – przerwania wywodu Sokratesa, czyniąc potencjalne komentarze czy pytania słuchaczy niemożliwymi. Tak się kończy nie tyle mowa czy wykład, ale wręcz kazanie. I słusznie. Dzięki temu dialog ten do dziś jest uznawany za jeden z największych wytworów zachodniej filozofii. To jednakże tylko jedna rola Alkibiadesa. Drugim jest w pewien sposób powrót do konkretu. Nowoprzybyły uczestnik uczty przedstawi swoją wizję Erosa, której bohaterem będzie tak naprawdę sam Sokrates. Jakby wzniosłe słowa z przemowy filozofa, by lepiej wybrzmieć i zakorzenić się w umysłach uczestników spotkania, trzeba było jeszcze raz młotkiem wbić do głów posiłkując się konkretnym przykładem. Przykładem Sokratesa właśnie, który w swej relacji miłosnej z Alkibiadesem jawi się właśnie jako ów wspomniany „zapładniacz dusz”. Kilka ostatnich stron dialogu jest ciekawych, zwłaszcza ze względu na zarysowanie ludzkiej strony Sokratesa16. Dla samej nauki o miłości jednakże nie dodający nic nowego.

Zamknąć zatem mój wpis trzeba jednym z najbardziej znanych cytatów Platona, który wyśmienicie opisuje postać jego nauczyciela. Nie tylko dlatego, że są to ostatnie zdania dialogu. Raczej dlatego, że jest, tak po ludzku, fajny 😉

Kiedy ich uśpił Sokrates, wtedy wstał i wyszedł, a za nim, jak zwykle Arystodemos. Poszedł Sokrates do Lykejonu, wykąpał się, potem dzień cały tak spędził, jak to zazwyczaj był czynił, a wieczorem poszedł do domu odpocząć.

2 tom ‘Historii Filozofii’ Giovanniego Realego

3/4 pracy za mną. „Historia filozofii” autorstwa Giovanniego Realego – kolejny, trzeci już tom w formie mapy myśli wylądował na moim GitHubie. Przyznaję, trochę się zeszło, ale tak to jest, jak się jednocześnie ciągnie 4 sroki za ogon (dosłownie 😉 ). Pozostała mi część ostatnia, jednakże całkiem spora jej część – około połowy. Nie obiecuję kiedy skończę, bo jak wiadomo tyle książek do przeczytania, a tak mało czasu.

Cytat #7 – „Państwo” Platona

[Młody człowiek w ustroju demokratycznym] żyje z dnia na dzień, folgując w ten sposób każdemu pożądaniu, jakie się nadarzy. Raz się upija i upaja muzyką fletów, to znowu pije tylko wodę i odchudza się, to znów zapala się do gimnastyki, a bywa, że w ogóle nic nie robi i o nic nie dba, a potem niby to zajmuje się filozofią. Często bierze się do polityki, porywa się z miejsca i mówi byle co, i to samo robi. Jak czasem zacznie zazdrościć jakimś wojskowym, to rzuca się w tę stronę, a jak tym, co robią pieniądze, to znowu w tamtą. Ani jakiegoś porządku, ani konieczności nie ma w jego życiu ani nad nim. On to życie nazywa przyjemnym i wolnym, i szczęśliwym, i używa go aż do końca.

Platon, „Państwo”, 561c-d

Recenzja „Co to znaczy 'być sobą'” Beaty Szymańskiej

W ramach zbierania materiałów do napisania pracy magisterskiej, każdy student „przerabia” sporą ilość literatury. W moim przypadku, jedną z takowych pozycji, jest książka autorstwa Beaty Szymańskiej, o niepozostawiającym wątpliwości co do tematyki tytule „Co to znaczy 'być sobą'”. Ba, podtytuł jest w stanie powiedzieć nam jeszcze więcej – „Filozoficzne aspekty pojęcia samorealizacji”.

Dziś nie jestem już w stanie przypomnieć sobie, w jaki sposób trafiłem na tę pozycję. Na mojej liście rzeczy do przeczytania figuruje obecnie grubo ponad setka tytułów. Nie liczę zresztą tych książek, które już czekają na swoją kolej na półkach mojej biblioteki. Trudno zatem jednoznacznie wskazać źródło inspiracji tego zakupu. Jestem jednakże w stu procentach pewien, że nabyłem tę pozycję w ramach solidnego researchu dotyczącego autentyczności jednostki oraz internalizacji przez nią wartości. Zresztą, co tu dużo mówić – bardzo się cieszę z samego faktu posiadania tej książki – albowiem jest ona naprawdę prawdziwą kopalnią wiedzy dotyczącej filozofii samorealizacji.

Zanim jednakże przejdę do samego omawiania treści, warto przez chwilę zatrzymać się przy osobie autorki. Beata Szymańska to nie jest bowiem osoba przypadkowa. Tak naprawdę, aby uczynić zadość prawdzie, powinienem napisać, że autorką jest prof. dr hab. Beata Szymańska-Aleksandrowicz, filozofka, tłumaczka i poetka. Co więcej, swoją działalnością artystyczną i naukową zasłużyła z całą pewnością na poświęconą jej stronę (dość rozbudowaną) na Wiki. Co więcej, biorąc pod uwagę zawartość recenzowanej książki, bez wahania zakupiłem inne dzieło pod redakcją autorki – „Filozofię wschodu”. Póki co oczekuję na jej dostawę, aczkolwiek nie omieszkam napisać recenzji kiedy tylko skończę tejże książki lekturę.

Drugim aspektem – znacznie mniej optymistycznym – jest sama recenzowana pozycja. Konkretnie zaś – jej dostępność. Książka została bowiem opublikowana w roku 1997 i było to jedyne jej wydanie. Tym samym próby jej zakupu na wolnym rynku  nie mogą się powieść. Pamiętam, że byłem zdziwiony, iż w ogóle byłem w stanie ją nabyć na rynku wtórnym. Przeszukując dziś portale aukcyjne nie widzę by była ona gdziekolwiek dostępna. Pozostają zatem tylko biblioteki. A szkoda, gdyż moim zdaniem jest to pozycja ze wszech miar warta lektury.

No właśnie – lektura. Na samym początku wypadałoby dopowiedzieć, iż Beata Szymańska jest historykiem filozofii. Co jest w stanie wytłumaczyć niebagatelną erudycję, którą „czuć” podczas lektury. Pomijając otwierający książkę rozdział, będącym wstępem do omawianej problematyki, zakres prezentowanych przez autorkę treści jest bardzo szeroki. Nie może zresztą być inaczej, skoro sama autorka otwiera swoje dzieło następującym stwierdzeniem: „Punktem wyjścia do tych rozważań [o stawaniu się sobą – przyp. MP] są tak dziś rozpowszechnione zalecenia jak: 'bądź sobą’, 'przede wszystkim w życiu trzeba się realizować’, 'odrzuć wszystko, co nie jest tobą’, 'powinieneś postępować zgodnie z twoją własną naturą’. Taki wezwań spotykamy niezliczoną ilość w psychologicznych poradnikach pracy nad sobą, w filozoficznych traktatach, w literaturze. Co to znaczy 'stać się sobą’? Co to jest 'samorealizacja’? 17

W świetle powyższego cytatu nie dało się zacząć inaczej niż od początku myśli zachodniej w osobie Platona. Następnie autorka zabiera nas w historyczną podróż, prezentując postacie kolejnych filozofów zachodnich, wraz z ich pojmowaniem człowieka, jego telosu i natury. Nie da się bowiem odpowiedzieć na pytanie o „bycie sobą”, bez jednoznacznego przedstawienia czym owo „bycie sobą” tak naprawdę jest. Pierwsze rozdziały książki są zatem szybkim wprowadzeniem do podstaw filozofii zachodniej. Część stricte filozoficzna kończy się wraz z przedstawieniem sylwetki Fryderyka Nietzschego, a jest to dopiero rozdział piąty! Cóż mamy zatem dalej? Przechodzimy do nauki, która w XXw przejęła olbrzymią część przedmiotu filozofii. Mowa rzecz jasna o psychologii, którą Beata Szymańska prezentuje poprzez poglądy Ericha Fromma, a także reprezentantów psychologii humanistycznej (Maslowa oraz Rogersa). Czytelnik w tym miejscu może nabrać trochę głębszego oddechu, albowiem autorka przerywa na moment wyprawę w rejony psychologii, zwracając się do przedmiotu własnej specjalizacji, a konkretniej do myśli wschodniej. Otrzymujemy tedy zarys myśli taoistycznej oraz buddyjskiej (głównie w wydaniu zen), a także krótki rozdział poświęcony sztuce i estetyce (choć ten ostatni gęsto okraszony myślą wschodnią).

Po tym krótkim „skoku w bok” powracamy na łono myśli zachodniej, aczkolwiek w wydaniu, które może wydawać się mniej „naukowe” niż poprzednie rozdziały. Im bliżej bowiem końca książki, tym coraz bardziej oddalamy się od ugruntowanych rygorem akademickim dziedzin, zaś zmierzamy w stronę myśli spirytualistyczno-mistyczno-ezoterycznej. Tutaj jednakże należą się autorce spore brawa. Moim zdaniem nie dała się porwać ezoterycznemu charakterowi opisywanych zagadnień – a mowa o psychologii transpersonalnej, ruchu New-Age czy też myśli Roberto Assagioli. Sine ira et studio – ta właśnie zasada musiała przyświecać Beacie Szymańskiej przy pisaniu. Otrzymujemy zwartą i obiektywną prezentację ww. poglądów, które dopełniają całość książki. Tak naprawdę należą się autorce wyrazy uznania za to, że podjęła rękawicę i nie bała się zmierzyć z prezentacją poglądów, które można by z czystym sumieniem uznać za zbyt mało naukowe czy wręcz irracjonalne. Czy tego chcemy czy nie – są one częścią ludzkiego poszukiwania prawdy (jakkolwiek jej nie zdefiniujemy). Zamykanie oczu na tę część ludzkich poszukiwań zubożyłoby owoc pracy autorki.

Cóż zatem mogę napisać na koniec tej recenzji? Jestem wręcz przekonany, iż moja ocena książki jest dość oczywista. Bardzo się cieszę, że miałem okazję spotkać się z twórczością autorki, gdyż w bardzo zwięzły sposób podsumowała ona sporą część moich własnych poszukiwań. Sylwetki myślicieli/ruchów/myśli przedstawione w książce nie były mi rzecz jasna obce. Cieszy mnie jednakże możliwość potwierdzenia własnych intuicji przez kogoś, kto miał okazję spożywać chleb  z niejednego filozoficznego pieca. Pokazuje również jasno to, co może dziś wydaje się dość oczywistym. W poszukiwaniu Prawdy dotyczącej ludzkiej autentyczności oraz poszukiwania prawdziwego Ja (czymkolwiek ono nie miało by być) – potrzebujemy spojrzenia interdyscyplinarnego. Zamykanie się w obrębie jednej dziedziny nauki czy aktywności ludzkiej nie może przynieść w tym przypadku owoców. Dzięki autorce „Co to znaczy 'być sobą'”,  z wielką przyjemnością odbyłem podróż przez owe dziedziny. Do czego zresztą wszystkich również namawiam.

„Co to znaczy 'być sobą'” – wpis techniczny

Wpis techniczny poświęcony książce Beaty Szymańskiej „Co to znaczy 'być sobą'”.

 

Ciekawe lektury z książki

Fromm, „Niech się stanie człowiek. Z psychologii etyki”

Maslow, „Motywacja i osobowość”

 

Cytaty

„Samorealizacja – stwierdza Maslow – jest dynamicznym, aktywnym procesem w ciągu całego życia, a nie czymś ostatecznym i gotowym, jest raczej „Stawaniem się” niż „Bytem”. Podobne przekonania wyraża Maslow, dokonując czegoś, co nazywa „redefinicją samoaktualizacji”. Samoaktualizację – pisze – możemy w określić „jako epizod lub zryw, w którym siły jednostki łączą się razem w sposób szczególnie wydajny oraz nadzwyczaj przyjemny i podczas którego jest ona bardziej zintegrowana, mniej rozdwojona, bardziej otwarta na doświadczenie, bardziej zindywidualizowana, doskonalej ekspresyjna lub spontaniczna, bądź w pełni funkcjonująca, bardziej twórcza, pogodna, bardziej wychodząca poza ego, bardziej niezależna od swoich niższych potrzeb itd. W takich epizodach jednostka staje się naprawdę sobą, doskonalej aktualizuje swoje możliwości, jest bliższa sedna swego bytu, jest pełniej ludzka.” s. 10

„Odrębnych rozważań wymagałby, jak się wydaje, problem czasu sygnalizowany już w przytoczonych wypowiedziach Maslowa. Nie chodzi przy tym o to czy samorealizacja jest długotrwałym procesem, czy też jest to gwałtowna przemiana, oświecenie, przeżycie mistyczne zmieniające człowieka w jednym momencie. Chodzi o to czy w ogóle może tu nastąpić pełna „realizacja”, czynność ukończona, której rezultatem jest produkt doskonały, zupełny, „entelechia”, czy też jest to proces nie mający pełnego urzeczywistnienia, nieustanna aktualizacja w toku całej ludzkiej egzystencji, po jej kres.” s. 15

„Pozostaje jeszcze jedno pytanie, bardzo istotne: czy samorealizacja jako cel etyczny nie prowadzi do postaw egocentrycznych, czy wręcz narcystycznych. To pytanie stawiano wielokrotnie. Odpowiadając na nie w wielkim uproszczeniu można by się odwołać do pioniera współczesnych koncepcji samorealizacji, do Ericha Fromma, które definiując „zdrowie” (to znaczy stan osiągnięty lub cel, do jakiego dąży jednostka, która się samorealizuje), pisze m. in.: „Zdrowie jest możliwe tylko w tym stopniu, w jakim pokona się narcyzm; tylko w tym stopniu, w jakim człowiek jest otwarty, zdolny do reagowania, wrażliwy, obudzony i pusty […]. Zdrowie oznacza pełny uczuciowy związek z ludźmi i naturą, oznacza odrębności i alienacje, osiągnięcia i przeżycia jedności ze wszystkim, co istnieje, a mimo to przeżywanie siebie samego jako zarazem odrębnej istoty, jako indywidualności.” s. 16

„U uczniów Sokratesa – Ksenofonta i Platona – pojawia się nowy termin, który Jaeger przypisuje już Sokratesowi: „enkrateia”. Oznacza on moralne panowanie nad sobą, umiarkowanie i stałość. Nie jest to osobna cnota, lecz, jak powiedział Ksenofont, „podstawa wszelkiej cnoty”, gdyż oznacza wyzwolenie rozumu spod zwierzęcej natury człowieka. Tę tezę rozbuduje później Platon. Enkrateia prowadzi do tego, że psyche może zapanować nad ciałem i jego instynktami. […] To nie tylko grecki ideał sprawnego fizycznie ciała uosabiał Sokrates. To jego dusza, jego „prawdziwe ja” rozwinęło pełną zdolność samoopanowania, „rządzenia” niższymi sferami osobowości. Tylko panowanie nad sobą – twierdzi Sokrates – daje prawdziwą wolność.” s. 22

„Ta aprobata istnienia wyraża się też w tak ważnej we współczesnych teoriach samorealizacji akceptacji samego siebie. Bo chociaż człowiek ujmowany jako byt działający jest istotą społeczną, gdyż tylko wobec innych ludzi zwykła, codzienna działalność ma sens, to jednak ostatecznym punktem odniesienia działań i ocen jest zawsze własne „ja”.” s. 42

„W stosunku do drugiego człowieka należy powodować się miłością i jest to drugi, obok radości, rodzaj emocjonalnego nastawienia, jakie cechuje człowieka prawdziwie mądrego. Szczególnie ważne jest akceptacja własnej osoby, zadowolenie z siebie, wynikające z uznania własnej mocy i własnych zalet, co jest możliwe jedynie w przypadku człowieka mądrego i co jest przeciwieństwem pychy. Jest też rzeczą słuszną, by człowiek żyjący zgodnie z rozumem kierował się wówczas własnym dobrem, bo przecież tak czyniąc, działa on na rzecz własnej natury, a ta jest czymś najcenniejszym.” s. 54 – cytat jest o wiele dłuższy i opisuje też relację ze społeczeństwem, dbanie o ciało i życie zgodne z naturą jako balans między przyjemnościami, a wyrzeczeniem

„I Hobbes konkluduje: „Tak więc na pierwszym miejscu stawiam jako ogólną skłonność wszystkich ludzi stałe i nie znające spoczynku pragnienie coraz to większej mocy, które ustaje dopiero ze śmiercią.” s. 60

„W pytaniu o samorealizację filozofia Nietzschego stanowi prawdziwą zagadkę. Z jednej strony trzeba stwierdzić, iż głoszone przez niego postulaty moralne są wręcz zaprzeczeniem wszystkiego, co wyliczają „klasycy” samorealizacji. Z drugiej jednak strony prawo do wyrażania własnej natury formułuje Nietzsche niezwykle dobitnie. […] Postrzegając samego siebie jako totalnego burzyciela istniejącego ładu i przyjętych powszechnie norm moralnych, Nietzsche mniej jest skłonny do tworzenia szczegółowego zestawu postulatów, koncentrując się na przedstawieniu wizji człowieka modelowego – „nadczłowieka”, tego symbolu pełni człowieczeństwa. Dowiadujemy się jednak znacznie dokładniej, czym lub kim nadczłowiek nie jest, niż kim jest.” s. 72

„Tym, czego chce człowiek, czego chce najdrobniejsza cząstka żywego organizmu, jest przybór mocy. Człowiek w swoim działaniu nie kieruje się celami, jakie sobie stawia świadomie. W rzeczywistości człowiek działa „albo z ochoty (z przepełniającego poczucia siły, które musi się wyzwolić lub znaleźć zadośćuczynienie) […] A więc człowiek nie działa dla szczęścia, pożytku lub po to, by przemóc niechęć; raczej wyzwala się pewna ilość siły, uchwytującej coś, czy może się ona zaspokoić. To co zwie się <<celem>> jest w istocie środkiem do tego mimowolnego procesu. Jedna zaś i ta sama ilość poczucia siły może się rozładować na tysiąc sposobów: jest to <<wolność woli>>” s. 73  Cytaty z autorki przeplatają się z cytatami z pism Nietzschego!

„Do pojęcia istoty żywej należy, że musi ona wzrastać – że poszerza swą władzę i w konsekwencji musi zagarnąć w siebie obce siły […]; egoizm agresywny i egoizm defensywny to nie kwestia wyboru czy wręcz <<wolnej woli>>, lecz fatalność samego życia.” s. 76

„Nietzsche tak dobitnie, jak tego nikt do tej pory nie zrobił, pokazuje, że realizacja samego siebie jest też w pewnym sensie wykraczaniem poza siebie. Nadczłowiek, człowiek doskonały jest tym, który daje, a nie tym, który tylko bierze. W tym sensie pobieranie energii z zewnątrz jest poszerzeniem własnej mocy i zarazem możliwością uzewnętrzniania jej. Dlatego też nie przypadkiem Nietzsche utożsamia „wolę mocy” z wolnością. Pełne, swobodne wydatkowanie energii, to właśnie mówiąc w innej terminologii „samorealizacja”. Przejawem owej woli mocy, „życia” w człowieku są uczucia, potrzeby, instynkty – intelekt jest czymś wtórnym i nie stanowi o istocie człowieka, choć Nietzsche nigdy nie negował jego znaczenia.” s. 77

„Widać to w Nietzscheańskiej charakterystyce „człowieka dionizyjskiego”, „podzwrotnikowego”, człowieka, który działa zgodnie z własną naturą: „Jest to bogactwo osobistości, pełność siebie, przelewanie się i dawanie siebie, instynktowne czucie się dobrze i przytakiwanie sobie, co rodzi wielkie ofiary i wielką miłość; jest to silne i boskie samolubstwo, z którego te afekty wyrastają, jak i chęć stania się panem, jak sięganie poza obręb własny, jak pewność wewnętrzna, że się ma prawo do wszystkiego”. Człowiek dionizyjski, to, „człowiek świąteczny”, przeniesiony w czas niezwykły, czas wyróżniony, człowiek, który nie ma nic wspólnego z codzienną, przyziemną aktywnością, tę pozostawia się ludziom niższym.” s. 80   Cytaty z autorki przeplatają się z cytatami z pism Nietzschego!

„Bardzo podobną koncepcję „spontanicznych wyborów” dokonywanych przez człowieka, który uzyskuje samorealizację, rozwinie później Abraham Maslow. Chęć panowania jest w gruncie rzeczy oznaką słabości. „Możne natury panują, jest to konieczność, nie kiwnąwszy nawet palcem. Choćby się zakopały na całe życie w domku z ogródkiem”. Co więcej, „nadmiar mocy” powoduje, iż nadczłowiek może być skłonny do pomagania innym. „Nad wszystkim góruje poczucie pełni, potęgi, które pragnie się przelać, szczęścia, jakie daje wielkie wzmożenie, świadomość bogactwa, które chciałoby się rozdarować i rozdać: gdyż człowiek dostojny również pomaga nieszczęśliwemu, nigdy wprawdzie lub prawie nigdy z litości, a tylko z popędu, poczętego z nadmiaru mocy”. s. 83   Cytaty z autorki przeplatają się z cytatami z pism Nietzschego!

„Człowiek wyższy musi tworzyć, tzn. wyrażać swą wyższość wobec innych – czy to jako nauczyciel, czy też jako artysta. Twórczość, według współczesnych koncepcji psychologicznych, tak mocno związana z samorealizacją, jest zdaniem Nietzschego naturalnym sposobem „komunikowania siebie”, „wyrażania swej wyższości wobec innych” – właśnie dlatego zapewne nauczanie i twórczość artystyczna zostają uznane za równoważne rodzaje aktywności.” s. 84 Cytaty z autorki przeplatają się z cytatami z pism Nietzschego!

„Uznanie, iż celem życia człowieka jest rozwijanie jego mocy „zgodnie z prawami natury” jest zasadniczym przesłaniem budowanej przez niego [Fromma] „etyki humanistycznej”. „Dobrem w humanistycznej etyce jest afirmacja życia, rozwijanie mocy człowieka; cnotą – odpowiedzialność za swą własną egzystencję. Zło jest sparaliżowaniem mocy człowieka; występek to brak odpowiedzialności za siebie”. s. 91 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Fromma!

„Bowiem zdaniem Fromma całkowicie błędne jest przekonanie, iż człowiek do działania potrzebuje specjalnych bodźców w postaci nagród i kar. „Normalną jednostkę cechuje wewnętrzna tendencja do rozwoju, do wzrostu i do życia produktywnego […]. Zdrowie psychiczne, podobnie jak zdrowie fizyczne, nie jest celem, do którego realizacji człowiek jest zmuszany przez siły zewnętrzne, ale jest wewnętrzną tendencją człowieka, której stłumienie wymaga silnych środowiskowych czynników działających przeciwko niemu”. Wynika to z faktu dysponowania ową nadwyżką energii. Jak pisze Fromm: „siła do działania wytwarza potrzebę jej użycia, a niemożność jej zużytkowania prowadzi do stanu bezładu i nieszczęśliwości”. s. 97-98 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Fromma!

„Proces samorealizacji musi się dokonywać poprzez nieustanne ćwiczenie, nieustanną praktykę. W tym sensie zagrożeniem dla samorealizacji może być wewnętrzna tendencja do lenistwa, bierności, czy też utrata zaufania do samego siebie. Są to przeszkody, które leżą w nas samych i od nas samych zależy ich przezwyciężenie.”  s. 102

„Aktywność jest warunkiem zarówno samourzeczywistnienia, jak i szczęścia. „Szczęście jest osiągnięciem uzyskanym dzięki wewnętrznej produktywności; dokonaniem człowieka, nie zaś darem bogów”. Tak rozumiane szczęście jest sumą radości przeżywanej przy dokonywaniu kolejnych aktów działania. „Szczęście jest oznaką, że człowiek znalazł odpowiedź na problem egzystencji ludzkiej; jest nią produktywna rywalizacja jego potencjalnych możliwości, a zarazem poczucie jedni ze światem oraz z sobą samym. Wydatkując energię produktywnie zwiększa on swe moce twórcze; <<płonie, nie spalając się>>” Chociaż, jak to wynika z poprzednich stwierdzeń, twórcza aktywność człowieka to działalność spontaniczna, to jednak sam fakt aktywności wynika z „natury ludzkiej”. Aktywność jest niejako wymuszana przez sytuację rozdarcia wynikłego z oderwania człowieka od natury. To mając na myśli, stwierdza Fromm, iż w człowieku nie ma nic takiego, jak wrodzony pęd do postępu – samorealizacja jest rezultatem egzystencjalnej sytuacji człowieka, wewnętrznej sprzeczności jego losu. Tak więc, w myśl tej koncepcji, jesli człowiek nie ma być jednostką chorą i sfrustrowaną, niejako jest zmuszony do realizowania własnej mocy. „Po utracie raju, jakim była jedność człowieka z naturą, stał się on wiecznym wędrowcą […]. Musi iść niestrudzenie naprzód, ponieważ pcha go nieustający pęd do poznania, uczynienia znanymi rzeczy nieznanych, by zapełnić puste przestrzenie swej wiedzy. Musi przybliżyć sobie samemu i wyjaśnić sens swojej egzystencji”. s. 103-104 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Fromma!

„Sprzeczności stanowią element napędowy działań człowieka. W ciągu całego swego życia musi on je rozwiązywać, a rozwiązania, jakie przyjmuje albo czynią z niego w pełni wartościowego człowieka, albo mają charakter nerwicowy; prowadzą do choroby lub są już jej przejawem. Życie ma tylko taki sens, jaki człowiek mu nadaje poprzez własną aktywność. Wybór rozwiązań zależy wyłącznie od nas samych, od naszych wolnych decyzji, człowieka nie determinują bowiem jego popędy biologiczne. Ogranicza go jedynie własna świadomość, która daje mu nieprawdziwy, zniekształcający obraz rzeczywistości. Prawda jest domeną nieświadomości, ale na skutek działania wielu czynników jest ona przeważnie niedostępna.” s. 106

„Miłość, wyrażając się w szacunku, odpowiedzialności i dążeniu do zapewnienia kochanej osobie szczęścia i możliwości rozwoju, musi więc objąć nas samych. „Człowiek ma tylko jeden rzeczywisty interes – pełny rozwój swych potencjalnych możliwości jako istoty ludzkiej. Podobnie, jak trzeba poznać jakąś osobę i jej rzeczywiste potrzeby, aby ją kochać, powinno się poznać swą własną istotę, aby zrozumieć, jakie są jej interesy i w jaki sposób dążyć do ich realizacji”. Podsumujmy: Tylko uważne i pełne miłości skierowanie się na samego siebie umożliwi własny rozwój i właściwy stosunek do innych ludzi i całego świata.” s. 110 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Fromma!

„Właśnie na buddyzm powołuje się Fromm wówczas, gdy powiada, że radość jest uczuciem, które może się pojawić dopiero wtedy, kiedy człowiek pozbędzie się tego typu pragnień [przyjemności zmysłowych/zewnętrznych – przyp. MP] i potrzeb, kiedy z dążenia do posiadania przejdzie ku dążeniu do bycia. W swej najczystszej formie jest to stan radości, jaki właściwy jest nirwanie. Jest to stan możliwy do osiągnięcia na różnych drogach i paralela, jaką przeprowadza Fromm między psychoanalizą i buddyzmem zen, ma niewątpliwie na celu ukazanie człowiekowi wielu dostępnych dla niego dróg pooszukiwania samego siebie. Celem psychoanalizy, podobnie jak to jest w przeżyciu mistycznym czy w drodze zen, nie jest teoria, lecz przemiana. Szczególny rodzaj poznania prowadzi do uzyskania nowego rodzaju wiedzy, a ta wiedza powoduje, że człowiek staje się sobą prawdziwym. Taki właśnie charakter ma „uświadomienie nieświadomości”.” s. 113

„Uwikłana w rozważania nad hierarchią potrzeb pojawia się – jeszcze jedna – definicja samorealizacji: „Wydaje się, iż istnieje dla całej ludzkości jedyna i ostateczna wartość, jakiś odległy cel, do którego dążą wszyscy ludzie. Różni autorzy różnie go nazywają: samoaktualizacją, samorealizacją, integracją, zdrowiem psychologicznym, indywiduacją, autonomią. zdolnością twórczą, produktywnością, lecz wszyscy oni się zgadzają, iż chodzi tu o zdanie sobie sprawy z potencjalności danej jednostki, to znaczy o stawanie się w pełni człowiekiem, tym wszystkim, czym osoba może się stać”. s. 116-117 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Maslowa!

„Wszystko to stanowi przeszkody na drodze do samorealizacji. Własna indywidualna natura człowieka, „podstawowy rdzeń osobowości”, jest „słaba, delikatna i subtelna”, nie ma siły i prężności instynktu. Równocześnie Maslow wielokrotnie stwierdzał, że tylko pewien opór, pokonywanie przeciwności, dyscyplina i wyrzeczenia prowadząc do wzmocnienia „ja”, są, jak się wydaje, początkiem drogi samorealizacji.” s. 119

„[…] jak pisze Maslow, powołując się przy tym z kolei na Fromma, wszyscy posiadamy szczególny rodzaj świadomości, w której zawarta jest sfera norm moralnych: istnieje ona „w naszej świadomości, którą mamy wszyscy w mniejszym lub większym stopniu. Jest to <<świadomość wewnętrzna>>, oparta na nieświadomej i przedświadomej percepcji naszej natury, naszego własnego przeznaczenia lub naszych własnych zdolności i naszego własnego <<powołania życiowego>>. Nalega ona, byśmy byli wierni naszej wewnętrznej naturze, byśmy się jej nie wypierali ze słabości albo dla korzyści lub z jakiegokolwiek innego powodu. Ten, kto zmarnuje swój talent, urodzony malarz, który nie maluje, lecz sprzedaje pończochy, człowiek obdarzony inteligencją, który prowadzi jałowy żywot, człowiek świadomy prawdy, który milczy, tchórz, który wyrzeka się męstwa – ci wszyscy ludzie głęboko odczuwają wyrządzoną sobie samym krzywdę i pogardzają sobą.” s. 124 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Maslowa!

„Odpowiedź na takie zarzuty [o wysokim egoizmie osób aktualizujących się – przyp. MP] zawiera się, jak sądzę, przede wszystkim w jeszcze jednej niezmiernie istotne właściwości opisywanej jednostki. Jest ona „z natury” bardziej niż inni ludzie zdolna do spontanicznej i bezinteresownej miłości. Właśnie ten problem był szeroko prezentowany w znanej książce Fromma „Sztuka miłości”, jest też ważnym elementem koncepcji Maslowa. Owa zdolność do miłości jest niejako gwarancją prawidłowych relacji z innymi osobami. „Samorealizacja – pisała już Karen Horney – nie zmierza wyłącznie, ani nawet głównie, do rozwijania specyficznych zdolności indywidualnych. Jądrem tego procesu jest ogólny rozwój potencjalnych sił ludzkiej istoty. Obejmuje zatem przede wszystkim rozwijanie w jednostce zdolności do dobrego współżycia z innymi ludźmi.” s. 126 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Karen Horney!

„Stopniowo człowiek uczy się wyodrębniać i preferować takie cele, które będzie mógł uznać za własne. Jak każdy proces połączony z braniem za siebie odpowiedzialności, jest to proces trudny i często bolesny.” s. 138

„’Stawanie się sobą’, samorealizacja, to proces pozytywny i godny zaufania. Gdyby wszyscy ludzie mogli ją podjąć, to – konkluduje Rogers – „na podstawie zarówno przesłanek filozoficznych, jak i własnych obserwacji” – społeczeństwo złożone z ludzi, którzy osiągnęli samoaktualizację stałoby się lepsze i sprawniej funkcjonujące. Czulibyśmy się w nim wszyscy lepiej, ponieważ nie musielibyśmy starać się być innymi, niż jesteśmy naprawdę. Moglibyśmy koncentrować się na istotnych sprawach, zamiast udowadniać, że jesteśmy dobrzy i moralni. Moglibyśmy posługiwać się całą naszą twórczą wyobraźnią w rozwiązywaniu problemów, zamiast dążyć do usprawiedliwiania i tłumaczenia swych motywów. Otwarcie można by realizować własne interesy, tak samo jak przejawiać troskę o innych ludzi, dbając o to, aby te dwa sprzeczne dążenia pozostawały w pełnej równowadze. Moglibyśmy realizować własne twórcze plany, zamiast starać się o to, by być takimi, jak oczekują od nas inni, lub jakimi uważamy, że powinniśmy być. Podstawowe problemy świata mogłyby być rozwiązywane poprzez porozumienia i negocjacje. Indywidualna samorealizacja może więc prowadzić do powstania lepszego społeczeństwa przyszłości.” s. 140

„Tak na przykład Ken Wilber stwierdza, iż wiele przekonań właściwych temu nurtowi jest wyrazem nie transpersonalnego samorozwoju, lecz ukrytego poza nimi narcyzmu, wyrażającego się między innymi w przekonaniu o rzeczywistej sile sprawczej „prawdziwego Ja”, jego zdolności do kierowania biegiem wydarzeń, do samowyleczenia z najcięższych chorób, co wywołuje w ludziach chorych, doświadczonych przez tragedie życiowe poczucie winy, iż nie umieli ich przezwyciężyć, iż „sami je wywołali”: „Sądzę, iż hiperindywidualistyczna kultura Ameryki, która sięgnęła zenitu w <<dekadzie ja>>, przyspieszyła regres do poziomu magicznego i narcystycznego.” s. 208 Cytaty z autorki przeplatają się  z cytatami z pism Wilbera!

„Bowiem samorealizacja, stawanie się sobą, chociaż jest procesem skoncentrowanym na indywidualnym „ja”, nie oznacza postawy egocentrycznej czy egoistycznej – wyzwala ona w ludziach lepsze rozumienie drugiego człowieka, chęć przychodzenia z pomocą, zdolność do – ogólnie mówiąc – lepszych kontaktów z innymi ludźmi. Społeczeństwo złożone z jednostek, które osiągnęły samorealizację, w którym każdy pojedynczy człowiek działa „zgodnie z własną naturą”, byłoby społeczeństwem sprawnie funkcjonującym, w którym każdy mógłby odnaleźć odpowiednie dla siebie miejsce, działać bez poczucia wyobcowania, swobodnie przejawiając swoje najlepsze cechy. (Jak się wydaje, taka interpretacja mogłaby się odnosić nawet do poglądów Nietzschego, z tym że tam dla różnych ludzi byłyby różne modele samorealizacji, co zresztą jest zgodne z istotą tego pojęcia). Łączy się z tym następna myśl: samorealizacja w swoim pełnym wymiarze jest przekraczaniem jednostkowego „ja” na rzecz zjednoczenia się z czymś, co go przekracza – z Bogiem, Wszechświatem, Absolutem, Wyższą Świadomością, Uniwersalną Wolą. w wielu teoriach samorealizacji (z wyjątkiem koncepcji Oświeceniowych) tak rozumiane stawanie się sobą jest bliskie doświadczeniom mistycznym, niekiedy nawet następuje tu pełne utożsamienie tych pojęć. Koncepcje samorealizacji ukazują nam krzepiący obraz ludzkich możliwości, realizowanych w konkretnym społeczeństwie, tu i teraz, przez ludzi mądrych, pogodnych i szczęśliwych.” s. 233

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén