Ten blog jest dziennikiem mojej osobistej wędrówki po świecie ludzkiej myśli. Dokładnie tę samą drogę przeszedł autor książki „Kwiat Buddy, palec Kratylosa”. Z tym tylko, że jest on zawodowym filozofem, a także praktykującym zenistą. Cóż to była za podróż!
Przyznam szczerze, że już nie jestem w stanie sobie przypomnieć, gdzie po raz pierwszy usłyszałem o książce „Kwiat Buddy, palec Kratylosa. Zen a filozofia zachodu”. Wiem za to z całą pewnością, że na mojej liście lektur do przeczytania znajdowała się dość długo. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny (co jest jednocześnie największą wadą tej pozycji) – jest ona potwornie wręcz niedostępna! Nie da się jej zakupić u wydawcy, gdyż strona internetowa tegoż nie działa. Antykwariaty czy też portale aukcyjne milczą. Jedyną nadzieją są biblioteki, ale też rzecz jasna nie wszystkie. Dzięki faktowi, że mam dostęp1 do zasobów biblioteki UW, udało mi się w końcu zdobyć tę pozycję. Co zresztą i też nie było łatwe, gdyż była ona wypożyczona przez ponad pół roku. Kiedy tylko dotarła do mnie informacja o dostępności – tych kilkadziesiąt kilometrów do przejechania nie było naprawdę przeszkodą.
Tyle tytułem wstępu. Przejdźmy zatem do sedna. Sławomir Barć jest doktorem filozofii, ale również praktykującym zen od wielu lat. Dzięki temu otrzymaliśmy książkę, która w bardzo ciekawy sposób próbuje spojrzeć na filozofię zachodnią z perspektywy tej gałęzi buddyzmu. Autor na prawie dwustu stronach przedstawia nie tylko swój obraz myśli Zachodu, ale również drogę, którą owa myśl przeszła. Skontrastowanie jej z filozofią zen (jeśli można posłużyć się tym stwierdzeniem) uwypukla tym bardziej jej „filozofowatość”. Przymiotnik „filozoficzny” znaczy we współczesnej polszczyźnie tyle co „dziwny” lub „nieżyciowy”. Twór oderwany od codzienności i zasadniczo nikomu niepotrzebny. Brzmi znajomo? Sławomir Barć pisze o tym następująco2:
Trudno jest dokładnie określić moment, w którym nastąpiło zatrzaśnięcie drzwi Biblioteki-Labiryntu. Jasne jest jednak, iż błądzimy dzisiaj po niej, właściwie nie mając już nadziei na wyjście. Budowaliśmy ją od samego początku filozofii. Nowożytność usadowiła nas tam na dobre, a po Kancie, Nietzschem […] nikt niemal nie ma już odwagi powiedzieć, że z gmachu biblioteki jest w ogóle wyjście, a nawet gdyby było, to po cóż się z niej wychylać, gdy tu ciepło i swojsko, a tam… […] Lepiej zostać. Więc pozostało nam, miast zajmować się wielkimi narracjami, albo – jeszcze lepiej – milczącą kontemplacją bytu, zajęcie polegające na analizach porównawczych, w których jeden tekst sytuujemy względem drugiego, na śledzeniu zmian w aparaturze pojęciowej jakiej używają filozofowie, na politycznych kontekstach twórczości filozoficznej, na udziale w kolejnych kongresach i dzieleniu się okruchami pozostałymi po wielkiej uczcie filozoficznej, która była udziałem poprzedników, ale już nie nas. Apetyt nasz jakiś mizerny, dobrze jednak oddaje stan naszego ducha. A wszystko to obleczone w aureolę wyostrzonej świadomości metodologicznej i epistemologicznej. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Pewnie jedno, i drugie.
Parafrazując znane powiedzenie o zespole Metallica można by napisać, że współczesna filozofia zachodnia skończyła się gdzieś na Huserrlu (no może na Heideggerze). Niejako z boku, od czasu filozofów podejrzeń i potem poprzez „techników” (speców od języka, logiki, filozofii analitycznej czy kolejnych mutacji pre- i post- strukturalizmu i modernizmu) doszliśmy do momentu, w którym nie patrzymy na gwiazdy i galaktyki, tylko nieprzerwanie polerujemy zwierciadła teleskopu. Zgubiliśmy się w słowach i dyskursie, które zastąpiły nam autentyczne dociekania filozoficzne. Tak odczytuję pierwsze rozdziały książki, choć to dopiero początek zarzutów ze strony autora.
Oto bowiem w kontraście z myślą zen dochodzimy do myśli, którą wyraził w ostatnich dziesięcioleciach nie kto inny, jak Pierre Hadot. Filozofia powinna być sposobem na życie, sposobem na stawanie się lepszym człowiekiem i na pomocy innym w tym samym. Nie sztuką dla sztuki! Zen z całą pewnością takową sztuką nie jest. Jest aż do bólu praktyczny. I prosty. Oto poduszka. Tak siedzimy. Do boju! Jakże ostry kontrast pojawia się przed nami, gdy obok mnicha w zazen postawimy akademicką filozofię. Już nawet pomińmy gronostaje i rozbudowaną tytulaturę. O samą treść chodzi3:
Nasze teorie nie zmieniają nas samych. [podkr. autora] To najbardziej krytyczna uwaga jaką pod adresem naszych teoretycznych aktywności możemy uczynić. To dwa niemal hermetyczne względem siebie obszary. To wielkie oskarżenie pod adresem wiedzy zachodniej: technicznej, naskórkowej, nie przetrawionej, nie przepuszczonej przez ciało i umysł. Powiedzmy wprost: to, iż wiedza jaką zdobywa człowiek Zachodu nie zmienia istotnie nic w jego „duchu”, działaniu, nie wpływa na zmianę postaw moralnych w stopniu znaczącym, jest najpoważniejszym – moim zdaniem – zarzutem jaki można jej postawić. Wiedza, która nie zmieni mojego ego, mojego stosunku do innych i do siebie, nie uczyni ze mnie lepszego człowieka, jest wiedzą papierową, można ją jak papier zemleć i wrzucić do kosza. [podkr. autora]
Przyczyną powyższego jest wspomniane ego. Nie w rozumieniu Freuda, ale potocznym – jako naszego „czegoś”, z czym się utożsamiamy. Co wyróżnia nas od innych. Co wprowadza permanentny dla myśli zachodniej dualizm. Podmiot i przedmiot. Ja i ty. Człowiek i Bóg. Zawsze ta diada, od czasu do czasu poddawana próbie przełamania przez mędrców z Zachodu. Autor poświęca sporej części z nich oddzielne rozdziały (bądź też kilka). Mistrz Eckhart, Bergson, Nietzsche, Platon czy Husserl (plus szereg innych) próbowali przełamać monopol owego dualizmu. Próbowali zobaczyć to, co mistrzowie zen wiedzą od stuleci. Dwa cytaty, które zapadły mi najbardziej w pamięć4:
Empirycy, tak wydawałoby się naturalnie usytuowani po stronie metafizyki realistycznej, też ulegają (w różnym stopniu) cudownej pokusie okrążania bytu, dodania sobie drogi do niego. W ogóle filozofia ma w sobie zawartą okrężność, jakby wejście na najkrótszą lub najprostszą drogę było mało atrakcyjne. Drogą okrężną do celu – tak można by ująć wysiłek filozoficzny, próbujący dotrzeć i ogarnąć to, co dane. Zachód próbuje od razu zapełnić dom meblami. Tu krzesła, tam stół. Tu szafa, tam półka. Tu łóżko tam lampa. To samo robimy z własnym ego. Szukamy w nim jakichś punktów stałych, dających poczucie, iż jesteśmy substancjalni, że coś nas zamieszkuje. I tak pojawia się wiara w ciało, duszę, nieśmiertelność jednego lub drugiego elementu, a może i obu naraz? Szukamy usilnie czegoś, co nada nam samym tożsamości, samotożsamości. A jak już znajdziemy, to okopujemy się w tym i zaczynamy bać, iż można by ów teren nazwany Ja stracić. Tracimy życie na obmyślaniu strategii przetrwania, na najlepszym zabezpieczeniu tego, co uważamy za naszego ego, a nie widzimy, iż nie ma czego tracić i nie ma czego zyskiwać.
[…]
Ja jestem najmądrzejszy, ja jestem najpiękniejszy, ja jestem najbogatszy – nie różnią się niczym od ich negacji. Ten, kto mówi i postrzega siebie jako najgłupszego, najbrzydszego i najbiedniejszego wznosi swoje ego do tego samego poziomu, co ten który ego afirmuje nadając mu pozytywnych określeń. Oto proszę jaki jestem skrzywdzony przez świat! Oto proszę – jaki jestem głupi i odstręczający! Ego, ego, ego. We wszystkich przypadkach ego gra pierwsze skrzypce. […] Jest z tym dokładnie tak jak z powiedzeniem, iż nie ważne jak o tobie mówią, byleby tylko mówili. Ego musi być na fali, musi tańczyć swój taniec. A tu przychodzi Johannes Eckhart i mówi: dosyć, stop. Po cóż cały ten spektakl? Przychodzi Budda Siakjamuni i mówi: stop.
Czy istnieje dla nas ratunek? Może zostawmy już filozofię, ale czy istnieje ratunek dla nas jako ludzi na zachodniej myśli chowanych? Kończąc książkę miałem odczucie, że tak. Choćby sam fakt, że możemy dziś zgłębiać filozofie z innych kręgów kulturowych, daje nam szerszy zestaw narzędzi naprawczych. Może tam gdzie dualizm i ratio zawiodły, spojrzenie z zupełnie innego punktu pomoże rozwiązać choć część problemów nowoczesnego człowieka5?
Nas, ludzi Zachodu jakiś demon wrzuca w działanie – tak teoretyczne jak i praktyczne. Mamy jakąś niestrudzenie odradzającą się potrzebę wyjaśniania, definiowania, tworzenia teorii, produkowania i zostawiania po sobie obiektów materialnych, itd., itp. A jakby tak zatrzymać się i spokojnie zapytać – po co to wszystko? Jakie otchłanie ego są odpowiedzialne za tę monstrualną produkcję? Człowiek Zachodu jest ogarnięty też obsesją sensu. Oczywiście, jak niemal wszystko w tej tradycji ma to swoją drugą stronę – bezsens. Prawda-fałsz. Dobro-zło. […] Uwielbiamy takie opozycje, dopiero gdy się w nich zanurzamy czujemy, że żyjemy. Dualność – oto nasz żywioł. Historia i sens. Sens historii. Historyczność sensu. To tematy na naszą miarę. W przecież oprócz tego jest jeszcze milczenie, bezruch, cisza, kontemplacja, łzy, śmiech. Wschód daje nam możność zobaczenia naszego życia w innym świetle. Jedno nie musi wykluczać drugiego. Mogą się wzbogacać nawzajem.
Kończąc tę recenzję-nierecenzję, chciałbym użyć słów autora, który podsumował w ten sposób wszystkie omawiane powyżej zagadnienia. Zen bowiem ma charakter praktyczny (stąd też liczne porównania z równie przyziemnym i pragmatycznym stoicyzmem), ma na celu przemianę ludzi i wyzwolenie ich od cierpienia. Ale nie tylko mnie. Czy innego praktykującego. Wszystkich.
Bo filozofowanie w najgłębszym znaczeniu to nie tylko i nie przede wszystkim budowanie modeli teoretycznych, ale pewien sposób życia. [podkr. autora] To ręka, którą wyciągam do drugiego człowieka, a która może – jak wiemy – uratować czyjeś życie, lub po prostu pomóc drugiemu człowiekowi, ale też może uderzyć i zabić. To też jest filozofia. Widzialne i niewidzialne stają się tu jednością.